wet czasy walki z Syrojidami, z tatarską niewolą, wydawały się niedawne. To było ot, jakby wczoraj. Tak pradziad opowiadał. No nie, ale może i stu lat nie ma — niedawno.
Niejeden powiastun przechadzał się tak po tych dalekich czasach słobodnie, jakby po swojej własnej połoninie rozległej, jak sam chciał. Przynoszą także tchnienie dawności sędziwej, umacniają jej bliskość potężne lasy, prastare, niewczorajsze, i nie jutro im ginąć. Toteż dziwy dzieją się jeszcze teraz, dziać się będą tak długo, jak długo trwać będą lasy, jak długo będą powiastuni starzy, jak długo nie zna się miary dla czasu. Jak długo świat ten górski nieponumerowany, nierejestrowany po arendarsku, jak długo i czas górski niekarbowany, niewystukiwany malutkim zegarkiem, nierachowany skąpo na grajcary — nie zna granic. Sięga, gdzie zechce. Przybliża co przedwczorajsze, a oddala co dzisiejsze. To milczy głęboko, to gwarzy głucho, to szumi, huczy i wdziera się niespodziewanie, jak Czeremosz w czasie powodzi, a obficie sypie skarby, jakby hojny gazda stare dukaty sypał z berbenicy. Krąży jakby w koło, wraca, skąd wypłynął, lub rozszerza się na wszystkie strony, jak kręgi falowe na powierzchni jeziora.
Czas całkiem swój, całkiem odrębny włada i na co dzień Wierchowiną zieloną, gazduje nad puszczami i połoninami. Patrzcie, jak się pora przed świtem. Jedzie sobie ten czas, olbrzymi stary gazda z długimi, białymi włosami, jedzie połoniną czy płaikiem leśnym na wozie zaprzężonym w cztery byki potężne ale stateczne. Gazda zadumany a rad czemuś. Uśmiecha się łaskawie. Byki powolutku równomiernie kiwają głowami. Skrzypi jarzmo: cyyr-cyyr... Stają prawie byki. — Heej... — cedzi gazda. Namyślają się byki, namyśla się i gazda. Ogląda się, słoneczko jeszcze nie wzeszło: — Majemo czies... Heej — powtarza po chwili. Ruszają byki, stąpają mocno, to z wolna idą naprzód, to zatrzymują się. Skrzypem jarzma wygrywają szerokie tempo czasu huculskiego: „Majemo czies...“ Te słowa, jak łaskawy uśmiech gazdy piastuna, unoszą się nad całym krajem.
W gazdowskim życiu pośpiech niepotrzebny. Wszystko robi się zawczasu, wszystko dzieje się na czas. Nikt się nie spóźni, bo woli wstać wcześnie, uporać się wcześnie, wyjść wcześnie, by zawsze mieć dość czasu. Tak było dawniej. Odległości i podróży połonińskich nie obliczało się na godziny czy, kryj Boże, na minuty jak pociągi, lecz na dnie i tygodnie. Pośpiech,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/84
Ta strona została skorygowana.