nie oczekiwały, nie obawiały się. Gdy zmrok zapadł na te lasy, nie było takiego, co by nie wierzył, że te ciemności to całkiem swoje królestwo z innego świata, co kryje rzesze leśne, rzesze duchów własnych, że całe mrowie mocy groźnych, czy groźnie psotnych, wstaje z głębin lasu.
Pod samą już Czarnohorą, gdy rodzina i służba Szumejowa zbliżała się do swojej połoniny, wchodzili w najstarszy las: półspróchniały basztarnik. Sędziwe jedle basztowe, tak tęgie i grube jak dobre siana, odziane w sute warstwy mchu jakby w kożuchy smokowe. Był to las odwieczny, z pierwowieku niepokonany, smokowy. A sprzysiężony przeciw obcym natrętom nie puszczał do wnętrza nikogo, ani małych ani wielkich gości. Nawet wicher nie miał tam dostępu. Nawet dla nowych pokoleń drzew nie było tam miejsca. Jedno drzewo trzymało drugie, jedno zżyło się z drugim. Nawet zmurszałe już drzewa utrzymywały równowagę. Każdy spróchniały konar coś podtrzymywał, czemuś służył, znaczył coś w prawiekowej zgodzie.
Jasno i wesoło było tam, gdzie las się kończył. Obok koliby na wypalonej połoninie bujne trawy śmiałkowe i mleczanki walczyły z nowym zasiewem jodłowym. Tam i młodzieży leśnej i młodym jodełkom i smereczkom było weselej — jak długo były młode. Gdy tylko trochę podrosły, wiatr je łamał, wypaczał, mroźnym powiewem obłupiał z kory, wykoszlawiał w kalectwo. A przede wszystkim wyrębywali je ludzie, co już zagnieździli się na tych łysinach. Co roku uprzątano połoninę, rozszerzano ją, wyrębywano dalej, wypalano korzenie i kłody.
Na każdej większej połoninie Czarnohorskiej bywają dwie staje: górna i dolna. Stosownie do pory roku, do ciepłoty i paszy wypasa się raz wyżej, raz niżej. Wysoko ponad kolibą Szumejową były jeszcze pod szczytami na cyplach, urwiskach i zwisach niesamowite wyspy leśne — czehry, wiatrołomy, cała plątanina wichrowa. Na próchniskach zamszonych, gdzie człowiek po pas się zapada, stare, grube kosodrzewy, jak wielopyskie węże wiją się, powykręcane ku ziemi, zagradzają drogę ze wszystkich stron. I młode z pysznymi zielonymi kitami wraz z wierzbami górskimi ściśle zwierające gęstwinę, pośród nich tu i ówdzie smereki grube choć skarlałe, a nieco wyżej nieoczekiwanie proste, jasnozielone kiedry samotne. Wedrzeć się do takiej syhły bez rąbania drzew, bez watry, zwłaszcza dla pojedynczego człowieka było nie do pomyślenia.
Tamtędy właśnie wdzierał się z owcami chłopczyna Foka.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/92
Ta strona została skorygowana.