go uśmiechu, który go nie odstępował. Z kogo kpił nie wiadomo, czy ze swego losu wiecznego furmana, czy z ofiar losu — pasażerów bałagulskich. To pewne, że nie kpił ze swego wspólnika-przedsiębiorcy, organizatora i finansisty bałagułów pana Ajbigmana.
Pan Ajbigman był to człek jeszcze młody, zawsze schludnie ubrany w długi miejski surdut i długie spodnie. Swym zachowaniem dawał do poznania nieco obraźliwie, że w większej jeszcze mierze niż wspólnikiem jest kontrolerem i jak gdyby przełożonym Bjumena. Nie przypuszczał zresztą żadnego z bałagułów do konfidencji. Dzień w dzień przed odjazdem przechadzał się odmierzonym krokiem wokół wozów bałagulskich machając ręką systematycznie, równiutko. Miał rysy bardzo ostre, usta wąskie, przymrużał często oczy wzgardliwie, a gdy wygłaszał swe wywody i deklamując rozmawiał z Bjumenem, wywijał głową w ten sposób, że jej ruchami dokładnie opisywał znak nieskończoności. Codziennie podjeżdżał z Bjumenem do mostu na Prucie. Wysiadając tam szeptał jeszcze z którymś z pasażerów, potem wracał piechotą, wciąż oglądając się za Bjumenem. I kto wie, może jeszcze w jakiś inny sposób nielojalnie kontrolował Bjumena. Za to Bjumen w chwilach czynu i rozmachu traktował go jak kawalerzysta tandeciarza. Gdy wóz wypełniał się, gdy konie oglądały się czy to naprawdę, Bjumen wysuwając się na pierwszy plan trzaskał biczem i wykrzykiwał potężnie: „Już, już, już jedziemy!“ I ani nie spojrzał na pana Ajbigmana. A finansista i organizator usunięty w cień wyglądał dość niepotrzebnie.
Abrum starszy, Judka, Chaim i Abrum młodszy, takie były imiona pozostałych bałagułów. Abrum starszy nosił jasną i miękką brodę artysty, oczy rozmarzone, ruchy zrezygnowane, wyraz twarzy nie pozbawiony nieobecnej na ziemi życzliwości. Gdy wóz ruszał, rezygnacja ustępowała miejsca cichemu zadowoleniu.
Rzekomo Abrum był bardzo pobożny, nawet cieszył się pewnym mirem w bożnicy chasydzkiej zwanej „bojańską“, gdzie byle kogo nie dopuszczano do zbratania. Nazwa bożnicy pochodziła od miasteczka Bojan na Bukowinie, gdzie właśnie objawił się mistrz-rabin, do którego zjeżdżali się w sabath wierni, także niewierni lecz ciekawi z dalekich stron. Mistrz celował w takim podziwie Pana, w płomieniu wewnętrznym, że gdy na sabath podnosił do ust kieliszek wina, obecni widzieli jak wino kipiało. (Jak wiadomo nikt nie mógł zagrzać wina
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/102
Ta strona została skorygowana.