Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/125

Ta strona została skorygowana.



I. W DOMU

Owej nocy, gdy wiatr z Czarnohory nagłymi nalotami nawiedzał Bukowinę, w Słobodii bukowińskiej, w rozległym, niemal świetnym dworze (nazywanym tu także pałacem), dworze wcale niestarym, ale za to od lat już nie zamieszkanym, nie utrzymywanym, prawie opuszczonym — właściciel jego, pan Tytus, brat pani Otylii z Krzyworówni, krzątał się i buszował sam jeden przez całą noc po pokojach.
Służba, składająca się z trojga osób wszystkiego, a to ze starego małżeństwa Mazurów Wielgosów i stróża nocnego, Hucuła — mieszkała na odległym skrzydle oficynowym. Leśnik Niemiec, nazwiskiem Feil, przebywał na odległej gajówce. Folwark był o jakie trzy kilometry oddalony od dworu. Tam też był dworek dzierżawcy i budynki gospodarcze.
Pan Tytus był sam jeden w całym domu. Właśnie niedawno wrócił z wielkiej wędrówki naokoło świata i po dziesięcioletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Zostawił tam dwóch dorosłych synów.
Opowiadano, że niegdyś, przed trzynastu laty z górą, wcale pośpiesznie umknął z kraju rodzinnego. Z motywów bowiem nie znanych dokładnie szerszemu ogółowi, ani nawet większości znajomych, pan Tytus podczas pobytu w kraju, w przerwach między czytaniem książek geograficznych i studiowaniem map, a ujeżdżaniem czwórek, miał jakąś niewiarygodną ilość pojedynków. Bilans ich był właśnie smutny. Porąbał wielu ludzi i — co tu dużo mówić — kilku po prostu wyprawił na tamten świat.
Niektórzy, rzekomo bardziej wtajemniczeni, przypisywali te awantury zazdrości o żonę. A raczej, jeśli chodziło o ścisłość, nie tyle zadrości, ile chęci przepędzenia, pozbycia się tych wszystkich pustych i nudnych ludzi, którzy żonę interesowali towarzysko, a jemu zawadzali. Ale że wszystko było zbyt skomplikowane i dziwaczne, przypisywano to w końcu „naturze“ rodzinnej, odziedziczonej po przodkach awanturniczości