Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

ność cała, chłopi, osadnicy, małomieszczanie. Tylko takie ot salony niby wiedeńskie importowane z Czerniowiec. Na to odpowiadała mu żona: „Ależ to chorobliwe! Pragniesz jakiejś fantastycznej popularności, jakiejś taniej sławy u pospólstwa.“
Lecz także w gospodarce — tak twierdził — niezdolna była pojąć jego wielkich planów, tylko zawsze to, co malutkie, z dnia na dzień. Jak ta kurka, co wydziobuje ziarenka tuż pod nosem. On planował rozwój sadownictwa na większą skalę, chciał w tym celu parcelować, sprowadzać polskich osadników i drobnych dzierżawców, dawać ziemię takim, którzy coś umieją, dzielić się nią z takimi. A ona, urzeczona chwilą, tkwiła zawsze w chwili, w tym maleńkim punkciku. Jakby już dalej nic nie było na świecie. Plany Tytusa rozumiała na swój sposób: Ja poprzestaję na tym co jest, a tobie Bóg wie jakie bogactwa, przedsiębiorstwa się roją. Tak żyć i męczyć się — dla pieniędzy, ależ to okropne. —
Nic nie mogło bardziej zrazić pana Tytusa niż takie, jak sądził, płaskie niezrozumienie jego intencji. I trudno było o większy kontrast.
Aby wyjaśnić zasadnicze tło tej niespokojnej osobistości, dodajmy, że Tytus, jak sam opowiadał, już od wczesnej młodości wciąż tętnił jakąś nadzieją przyszłości. Gdy coś się zbliżało, gdy coś miało być, choćby nawet gdy chodziło o pojedynek, był podniecony radośnie, niemal szczęśliwy. Nadzieja tego, co idzie skądś, z przyszłości, rozszerzała mu świat do granic takich iluzji, co do możliwości własnych czynów i spełnień, jakby miał żyć bez końca i miał sił bez miary. Dlatego może, ukochane przezeń w marzeniach krajobrazy, były to stepy bezkreśne, oceany bezbrzeżne, wysokogórskie płaszczyzny dalekie jak w Afryce wschodniej. To były dziedziny jego wymarzonej działalności. Lubił patrzeć przed siebie, mieć świat otwarty przed sobą. Nadzieja jego splotła się z wiarą w przestrzeń. Od młodości i przez całe życie zresztą cieszyły go dalekie jazdy czwórką. We wczesnej młodości oszołamiał go nawet pęd pociągu, którym jechał. Później nieco uprzytomnił sobie niemoc podróżnego, zależność jego od mechanizmu i porządku kolejowego. I już nieraz dłuższa jazda pociągiem sprawiała na nim przykre wrażenie, jakby leciał w dół z jakiejś diabelskiej odskoczni, jakby się zerwał z czartowskiej huśtawki, straceńczo, na złamanie karku, a nie z rozpędem do czynu. O ile wolał swoje czwórki, tak blisko ziemi, w objęciach wiatru, naprzeciw chmur.