jeszcze niż małżeńskie były głównym tłem rzekomej przemiany w jego życiu, jego wędrówek, jego powrotu.
Wyrwał się przecież w świat, by im tam coś powiedzieć, dodać coś niezmiernie ważnego, coś, co utożsamiał ze swoim istnieniem.
Wybrał się naprzód na zachód, szlakami przeważnie już utartymi. Wybrał takie szlaki i środki komunikacji, które wydawały mu się jedynie stosowne dla ludzi z jego klasy.
A tam świat był stary, gotowy. Jak gdyby nawet mniejszy czy ciaśniejszy od małej, zacofanej Bukowiny z kresów Europy, czołowego bastionu Karpat, u bramy Bałkanu i stepów czarnomorskich. W zakątku bukowińskim wydawało się, że „świat“ czeka, że przyszłość otwarta dla jakiejś niepoprawnej nadziei. A oni tam wszędzie już zapomnieli o tym. Może już dawno odrobili wszystko...
Zatem opuścił Europę, zerwał z nią wszelkie stosunki, nawet listowne z rodziną. Musiał tak się odciąć. Bo choć nie brak mu było energii ani odwagi, ani nawet pewnej wiedzy, nie przywiózł ze sobą odskoczni duchowej, z której by mógł rozpocząć bieg naznaczony przez nadzieję. Natomiast obarczony był mnóstwem hamulców i przeszkód. Trudno mu nawet było wyrwać się ze szlaków tej klasy, do której należał. Z początku więc po prostu dużo podróżował. Wałęsał się okrętami, pociągami po wszystkich Amerykach, Afrykach, Indiach, Australiach. Dopiero po latach uwikłała go jednak Ameryka, zawsze pełna tężyzny i rozmachu, a w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia już stabilizująca swą odrębność.
Było to po wojnie secesyjnej, która zakończyła zupełnie stadium kolonialne, i po wprowadzeniu pięciu technicznych „cudów świata“ do Ameryki.
Któż przyjeżdżał w owe czasy do Ameryki? Co przenikało z Europy przez „sito Atlantyku“? Jak słusznie zauważono, to co było bardziej amerykańskiego w Europie. Co było śmiałe, wolne, awanturnicze, co kochało Amerykę.
I gdzież mógł — tak by się zdawało — nasz pan Tytus znaleźć kraj stosowniejszy dla siebie nad ten, w którym od czasu wojny wolnościowej według słów rodzimego myśliciela amerykańskiego „na miejsce chronicznej desperacji usadowiła się chroniczna nadzieja“. Rzucił się w ten wir nadziei jako jedna z fal. Nikt tam, zdawało się, nie był zmęczony życiem, każdemu było go za mało — ilościowo. Ludziom, co czuli obec-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/130
Ta strona została skorygowana.