ność przestrzeni i mocy amerykańskiej, za mało było lat Mathusalemowych. Tak samo za mało było lat dla ludzi, którzy ocknąwszy się z drzemoty zapragnęli kultury europejskiej. I to nie kultury jednego narodu lub jednej epoki, lecz „esencji“ ze wszystkich kultur i epok, których dopełnieniem, ba, nawet ziszczeniem miała stać się Ameryka. Czy dla imitatorów czy też dla tych, którzy dumniejsze stawiali sobie zadanie, jakimże bodźcem były olbrzymie braki Ameryki, wciąż jeszcze pokrywane intuicją albo bluffem.
Ale że nie można było ziścić na raz tyle możliwości, odrobić tyle braków i zadowolić apetyty podniecane tyloma możliwościami, cechą Ameryki stało się „wyskakiwanie ze skóry“. Kto nie wyskakiwał ze skóry, nie był prawdziwym Amerykaninem. Był zacofańcem, był po prostu zwierzęciem.
Czyż nie był to wymarzony kraj dla naszego bohatera?
Co prawda nie robił niczego nowego. Idąc szlakiem nadziei poszedł zupełnie szlakiem Ameryki. Dla niego były to bądź co bądź na razie drogi życia nowe. Móc realizować zamiary, każdy niemal zamiar! Nie widzieć żadnego prawie zamiaru od razu przesądzonym, osądzonym, skazanym już w kolebce na zagładę.
Ale gdy w końcu jednak ustabilizował się i osiedlił w Chicago, gdy sprowadził tam swoich synów, mając więcej czasu i sumując powoli wszystko, widział — wprost z rozpaczą i rosnącym przerażeniem — że to wszystko nie jego droga, że jest coraz uboższy w nadzieję. Bo gdy ciągle wyskakiwał ze skóry jak każdy zresztą, nie był ani dnia w swojej skórze. Taka nadzieja bezpamiętna — to zobaczył — musi się skończyć kiedyś wulkanem piekielnej rozpaczy, gdy się zbudzi i uświadomi. Objawieniem stały się dlań wtedy słowa amerykańskiego mędrca, że Ameryka to wielkie pole jałowca, gdzie ani cedr ani dąb nie wystrzeli w górę. Albo jeszcze gorzej: ujrzał, że to zbita nieskończona gęstwina jałowca na jałowej jakiejś Północy, co roku ginąca i znów odrastająca co roku. Wszystko było tak przemijające, tak bez pamięci, jakby nie było żadnego ja, ani nawet jego własnego. Ziszczanie licznych zamiarów tym mniej syciło nadzieję. Przeciwnie, każde spełnienie powoli wypalało nadzieję, utrwalało choćby nieświadomie beznadziejność. Bo były to spełnienia w kraju Liliputów, bo nie były to dzieła, ino business. Jedno nie wiązało się z drugim, a kto mógł kiedy sprawdzić, czy wiązało się z całością. Nie pozostawiały za sobą pamięci, tonęły. Jeszcze nigdy nie otworzyła się przed nim
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/131
Ta strona została skorygowana.