Tuż obok sypialni znajdował się nieduży gabinet z półkami pełnymi książek aż pod sufit. Niektóre książki czekały cierpliwie, statecznie na stole pod oknem tak, jak je zostawił przed trzynastu laty, niektóre zaś rozpostarte na podłodze jak trupy żołnierzy po porażce. Nie schował ich wtedy, jakby miał wkrótce do nich powrócić. Na stole leżały tam stare opisy Abisynii, Cejlonu, Nepalu, wielkie francuskie monografie o ptakach, na podłodze różne filozofie, poematy... Woń marzeń wionęła nań tak silna, jak duszny zapach oranżerii.
Tam to gnieździły się też owe czarodziejskie tła błękitne i różowe. Takie, że cokolwiek położyć na nie, nabiera barw nadziei. Zdawało się, że leżą zwinięte w jakiejś szczelnej miedzianej rurze, jak stare sztychy i dokumenty. I nasiona nadziei samej też tam być miały poskładane (jako rękopisy) w jakiejś skrytce, tak jak się składa.. nasiona kwiatów i jarzyn. Czy można by je odnaleźć po latach w tej samej płodności, tak jak się odnajduje nasiona?
Znieruchomiał, gdy przyszedł tam, do gniazda nadziei. Bał się ruszyć z miejsca. Nie śmiał pomyśleć, że może nie ma nasion takich, że gdyby pootwierał i przeszukał szuflady i schowki, jemu tylko znane, nie znalazłby tych planów w zwojach ani nie rozpoznałby swych rękopisów, jako zarysów arcydzieła, które zachowały swój wielki potencjał.
Nie dotykał niczego, ani nie szukał.
Pozostawił wszystko w zawieszeniu. Jak gdyby można raz jeszcze zacząć wszystko w pięćdziesiątym roku życia. Co dnia rano budzić się z nadzieją nową, taką, na którą czeka świat, taką, bez której pogrąży się w nonsens.
Przeszedł do następnego pokoju.
Tam właśnie (w małym pokoiku, tuż obok biblioteki, gdzie dawniej nieraz odpoczywał) Wielgosowa pościeliła mu na miękkiej otomanie z oparciem. Pan Tytus wszedł ze świecznikiem, postawił go na stoliku obok łóżka, a sam zaczął szukać oczyma, gdzie by usiąść najwygodniej. Usiadł wreszcie przy wielkim piecu z marmurowym kominkiem, na niskim pluszowym fotelu z oparciem otaczającym ściśle ciało. Rozsiadł się wygodnie, na dobre.
Z leckiego boku co jakiś czas nalatywał wiatr. Gdy dotarł do domu, grał tęgo a wieloma przeciągłymi głosami, z których każdy można było odróżnić, długo śpiewał w kominach.
Wiatr, wielki głos wielkiego świata, do reszty zmieniał wszystko, cofał czas, zakręcał go wstecz ślimakowato, po czym
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/135
Ta strona została skorygowana.