zawieszał ten zwój gdzieś głęboko przed zaczęciem się czasu. Przestrzeń małą pokoiku wyniósł na coś jedynego a bezpiecznego, jak jedyny i zupełnie zamknięty system w kosmosie, jakby nie było tej innej nie kończącej się otchłani. Usunął rzeczywistość tej otchłani, sprawiał, że nie była potrzebna. Owszem, przynosił wiatr ów w sobie i tę wielką przestrzeń, ale jako widowisko dla loży zamkniętej a uprzywilejowanej.
Muzyka słuchana z oddaniem staje się światem, przerzuca i przekłada kamyki naszej mozaiki życiowej, wyłoni nieraz wzór nieznany, dziwny albo odszuka jakiś dawno zgubiony. I granie wiatru wałem zalewało mały pokoik i duszę pielgrzyma, ogarniało je chorałem, który szedł od całości świata.
Tak jak śpiącego więźnia samotnego ogarnia nagle potężny chorał ze świątyni. Głos tajemniczy przemówi zeń: Czemużeście są małej wiary? I zaraz odpadnie ze strapionego nędzarza złuda jego doli nieszczęsnej, a oswobodzone nagle serce zagra wraz z chorałem prawdą swobody i wielkiego powołania człowieka, nie kiedyś, gdzieś — a tam, gdzie jest.
W ogrodzie szumiały stare drzewa. Grały w wichrze tak znajomo, ale jeszcze trochę inaczej. Konary ich zgrubiały, wyrosły nowe gałęzie, nowe wicie. I było jeszcze piękniej. Jakby dawne, staroprzyjacielskie głosy podchowały sobie nowe potomstwo dzieci, głosów młodych. I tak, zwiększoną rodziną radowały się w święcie wichrowym.
Potem wiatr znów ucichał na czas dłuższy. Tylko daleko, daleko od strony rzeki dudniło coś, galopowało, to znów wołało niesamowicie.
Pan Tytus nie kładł się do łóżka. Pozostał na przytulnym foteliku koło pieca. Wolał tak użyć sobie „domu“, niż aby spanie w łóżku, na dobre, połknęło jednym haustem wszystkie nocne godziny. W tym właśnie, że mógł wysłuchiwać wiatru jako świata, ujrzał znak ziszczenia, że wszedł w swoją skórę, w swoje ciało. To mu dało świadomość, że jest w porcie, z którego wypłynął. Coraz wyraźniej, może przez kontrast do całego domu opuszczonego, może do dalekiego tętnienia wichru, a w drzemce prawie nawet przez kontrast do całego świata i losu, nachodziła nań senna błogość — „domu“.
Dom to takie schronienie jak ja człowiecze. Tylko gdy szczelne, zwarte i ciche, może zeń wypłynąć tęsknota zdobywcza. I wtedy doń dochodzi muzyka świata. Dal nie jest zagrożona, nie zatarasowana, lecz zapewniona, zawsze obecna — wytężenie do jej osiągnięcia niepotrzebne.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/136
Ta strona została skorygowana.