W tej otoce, dobrze schronione, powoli zaczęły dygotać i wiązać się płomyki błękitne. Błyski swego, właściwego życia zapowiedzianego przed laty trzynastu. Świetlne wężyki nadziei, jednak bez chęci ruchu. Skąd mu się to wzięło?
Budził się na chwilę. Otwierał oczy. Nasycał się stanem nie znanym od lat i właściwie nigdy tak naprawdę przezeń nie nazwanym — „domem“. Kufry, walizy i kuferki nie domknięte, niecierpliwie i jakby niespokojnie szczerzyły doń pyski półotwarte, jak sfora psów myśliwskich prosząca o poszczucie, w obawie podejrzliwej, że każą im zostać w domu. Pan Tytus nie zwracał na nie uwagi. Piec ukołysywał go, rozbrzmiewając co jakiś czas graniem wichrowym. Na ciało jego nieustannie siał dobre ciepło. Tak płynęły godziny szczęśliwe, domowe godziny, zasunięte gdzieś w głąb czasu, w podołek świata, przed poczęciem czasu i kiełkowaniem nadziei, zanim człowiek się narodził.
Nasz bohater zastanawiał się już nieraz nad tym, czy krajobrazy w powieściach, w poematach mają jeszcze jakiś ważniejszy sens prócz projekcji poszczególnych nastrojów. Teraz gdy wiatr zaniósł go do „domu“ i usadowił tam, sądził, że zrozumiał to zupełnie.
Całość świata zawsze jest przecież obecna w pewien sposób, choć nie zawsze tak wyraźnie, by sobie ją uświadomić. Boć nie zawsze są uszy do słuchania. Od dreszczu podziwu i przeczuć, spływających z zielonych pagórków letnim wieczorem, poprzez różne możliwości widzenia, aż do takich widzeń jak trzęsienie ziemi, sen o gradzie meteorów lub wizji takiego stanu, kiedy by z powodu powszechnej repulsji wszystko zaczęło się rozlatywać, są to różne gradacje objawiania się całości świata w widzeniach. To wszystko rozpruwa i wysypuje — ten, który goni przed siebie.
Lecz wicher ten i świat ten od lat pewną pracę spełniał tu na miejscu, pracę widzialną. Niósł niestrudzenie i bez ustanku, wraz z graniem, fale i warstwy kurzu. Zasypywał dom. Podjął dzieło zasypania domu. Dzieło to i zamiar wykryły się podczas okresu, gdy nikt nie przeszkadzał. Tym widoczniejsze było, że gdyby mu nawet kto przeszkadzał przez odkurzanie i zamiatanie, byłaby to tylko przerwa chwilowa.
Pan Tytus ocknął się znów.
Ciepło łagodne bez przerwy płynęło od pieca. Chciał pochwalić piec jak starego sługę, którym trzyma się dom. Zmęczenie czy luba senność wstrzymywały go od wszelkiego ruchu.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/137
Ta strona została skorygowana.