Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

ten raz jeden przejrzał, że przestrzeń poddana czemuś? Ze mały dom, że gniazdo, że korzenie drzewa wciąż na tym samym miejscu, w swym wyrzeczeniu zaczerpnęły więcej z wielkiego wzoru niż ogromy ruchu.
Krajobraz to realność lub drogowskaz ku niej, jej memento. Świadomość jest tylko sztucznym wyborem, wycinkiem z niej, jak obraz na ścianie. A ona obca, bez troski, nie zasypująca nas pyłem. To przyjazna, bo wyzwolona od nas samych.
Stare wahadło desperackiej nadziei jeszcze działało. Znów wystrzeliło go w przestrzeń i ku wichrowi, który tam był czynnym jej duchem.
Pan Tytus przeszedł szybkimi krokami ze świecznikiem przez pokoje. W wielkim salonie trzaski i echa leciały za nim, ścigały go mściwie aż do bólu. Zatrzasnął wreszcie za sobą, jakby z irytacją, szklane drzwi od werandy i wyszedł na dwór.
Obszedł dom powoli, doszedł do oficyny. Zbudził Wielgosa. Kazał mu iść po konie. Wielgos zebrał się w mig i z przejęciem jak zawsze udał się ku folwarkowi. Pan Tytus jakoś nie miał ochoty pozostawać blisko domu. Niecierpliwił się coraz bardziej. Noc była jasna, księżycowa. Rześkim krokiem poszedł także w stronę folwarku. Wrócili razem z Wielgosem. Krzątali się gorliwie, wyszukiwali rzeczy, pakowali kufry.
Gdy bryczka zajechała, Pan Tytus był już gotów. Oglądnęli jeszcze dokładnie tarantas, latarnie, uprząż.
— Raniutko będziemy w Berhomecie. Bywaj zdrów, kochany Wielgosie. Trzymaj się. Aha, czy masz coś do mnie?
Wielgos zajęty był poważnie jakąś myślą, chciał coś mówić. Machnął ręką, że ma czas. Widział, że pan się śpieszy i niecierpliwi. Żegnał się z przejęciem jak zawsze.
Powożąc sam, mimo orzeźwiające podmuchy wiatru i jasność księżycową pan Tytus poczuł wkrótce zmęczenie. Wspomniał i zapewne jeszcze lepiej zrozumiał ojca, który zawsze miał konie zaprzężone i gotowe do wyjazdu. A wtedy spał spokojnie, choć co prawda co nocy spał gdzie indziej.