— Siedź sobie tu cichutko jak hiacynt wielkanocny pod zasłoną. Nie ruszaj się aż wrócę. Ha, i zakorzeniaj się tymczasem. — My załatwimy wszystko jak najśpieszniej. —
Tak powiedział brat Dyzio po powrocie pana Tytusa z Ameryki, gdy go przeprawił w tajemnicy z Pokucia na bukowiński bok, w odległy kąt górski, niedaleko źródeł obu Czeremoszów i Jałowiczory, na granicy trzech krajów: Bukowiny, Pokucia i Węgier.
Brat Dyzio trząsł brzuchem z zadowolenia, sapał i wypulał oczy, wciąż jeszcze z radosnym apetytem przyglądając się Tytusowi, jak niegdyś w dzieciństwie patrzał na leguminę.
Nie tracąc czasu wrócił do Galicji inną drogą, by zatrzeć wszelki ślad tajemniczej wycieczki.
Opowiadając perypetie pana Tytusa, chcąc nie chcąc zaniedbaliśmy, a raczej nie mogliśmy jeszcze wyłuszczyć czym się stał dlań powrót. A trzeba powiedzieć, że wówczas — poza krótkimi okresami wspomnień, które budziły w nim dawną gorączkę ruchu — bywał nieraz szczęśliwy.
Wrócił pochopnie, niespodzianie, nie mogąc doczekać się aż sprawy jego będą umorzone. Nie było pewności czy władze sądowe nie będą go ścigać natychmiast. Musiał przeczekać, naprzód po prostu ukryć się w chacie myśliwskiej pod Jałowiczorą, na granicy Pokucia, zanim brat i przyjaciele upewnią się i aż załatwią wszystko dokumentnie.
Ten czas oddał mu własne ciało. Przywrócił mu obcowanie z krajem.
Gdy człowiek utraci nogę albo rękę, zwyczajnie nie twierdzi, że utracił część swego ja. To „nie ja“, to moja noga — powiada. Zapewne o każdym członku, o każdym organie można by podobnie powiedzieć oprócz tych, których utrata powoduje utratę świadomości. Wiadomo wszakże, że można utra-