kiej przełęczy Płoskiej z kilku działów wód. Ze świętych źródeł strumieni i dopływów: Białej Rzeki, Czarnej Rzeki, Putylli, Seretu, Suczawy.
Wszystkie rodzą się nagle. Niewinnie wyszepcą się, wybłysną z ziemi, z żwirowisk, na szuwarach, na głazach. Potem rozsypują się kroplowiskiem jak obfite rosy. Tak biegną niezaradnie rynienkami, skaczą ciurkałami, jakby młodziutkie niedoświadczone jagniątka rozbiegły się i skakały. Potem zbierają się w ciemniejsze strugi. Nakrywają się ciepło gąszczami. We wzajemnej przyjaźni i usłudze: dają wilgoć kosodrzewinie, wierzbie górskiej, różanecznikom, kaszkom-rzeżuchom — a tamte chronią je od słońca, od wiatru, od morza. Zaszywają się coraz głębiej, bulgocą, mruczą, zaczynają grać głęboko. Tak to rzeki tkaniną wodnych korzonków wydzierają się z gór, wysnuwają się z puszcz górskich.
Jak korzonki, nitki, pęki i miotełki korzeni biegły w puszcze i knieje także ścieżyny, płaiki, tropy rozkrzewione. Podobne szeregom zdań, co gładko mkną przez gęstwinę starej księgi. Widać dokąd dążą. Inne boczne, równolegle bieżące, to komentarze, to odsyłacze, inne znów to przecinki tylko, to numery stron. Przelatują przez teren albo próbują go na wsze strony, obmacują ostrożnie. Czasem już tylko ścieżynowe pytajniki, czasem myślniki i kropki — do skoku dla jelenia, do wzlotu dla sępa. Czasem szpetne pułapki dla durnych. A inne, to aluzje puszczowe dla tych, którzy godni byli tu się znaleźć. Czasem ścieżka śpiewa samotnemu wędrowcowi melodię krętą-giętą, zakręca rondem, uspokaja symetrią refrenu. W nią wlewają się wspomnienia, za jej zakrętami znikają wyrzuty i żale.
Od ścieżyn stromiznami i zapasowymi rynnami potoków podążały staro-jelenie chody. To w dół ku ciemności, ku wodopojom, to skokiem w górę przez osypisko ku jasności, ku rykowiskom, wysoko nad pustką zawieszonym, na wysuniętych nawisach skalnych, mchami okrytych.
Od płaików suche, stare i trwale utorowane choć niepozorne tropy przedzierały się w dół, przez rusztowanie wiatrołomów, zalepione mułem jakiegoś dawnego wylewu, a zamaskowane darnią i mchami. Na tropach ślad jakby kaloszy dziecinnych z wstydliwie ukrytymi odciskami potężnych pazurów.
Sztolniami prowadziły w głąb ku wygodnym korytarzom na dnie jaru. Tam na spodzie, pod piętrem wiatrołomu, staro-niedźwiedzi płaj biegł już sobie wesoło. Aż pod gaurę. Stała tam sobie jak fort zagnieżdżony w jaskini, utworzonej w wy-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/145
Ta strona została skorygowana.