wrocie korzenia, obwarowany wyszarpanymi głazami i zawarty strzaskanymi kłodami. Rowki z gaury wyprowadzały w jakiś inny świat, w królestwo niedźwiedzie. Za gaurą głęboki a swobodny jar się zaczynał bez dostępu dla nikogo. Wśród zacienionych polanek świeciły zastałe sadzawki puszczowe, miejsca zabaw dla dzieci niedźwiedzich. Wysoko na stromiznach jaru, wśród szczególnie starych pni smerekowych, dla porozumienia znaczonych karbami pazurów niedźwiedzich, ukryły się tarasy zamszone. To były ustronia niedźwiedzie dla wiosennych schadzek i igr miłosnych. Za całkowicie ukrytymi od świata zakrętami w rozgałęzieniach potoczków, nad dopływami jeziorek, na plażach doskonałe wgłębienia dla niedźwiedzi-rybaków, które czatują tam i łowią sobie pstrągi.
Pod samym szczytem leśnym, od żadnego płaju niedostępne, niewidzialne, z żadnego płaiku nieosiągalne dla rysownika mapy, w szczelinie tak stromej, że chybaby skrzydłem tam zlecieć alboby stoczyć się półżywym, na samym krańcu zakręconego ślimakowato jaru — źródła rysie. Gdzieś wysoko nad nimi na skałach grubo omszonych, w gęstwinę szczelnie owiniętych, gniazda tych dziarskich kotów, leopardów naszych puszcz. Rysiom łatwo zbiec do swego źródełka, nie potrzebują się obawiać, że ktoś im naruszy lub skazi ich krynice. I mogłyby tam sobie przetrwać, kto wie jak długo, gdyby ich nie ciągnęła do wnętrza i na skraje puszcz: potrzeba łowcza czy tylko zew wojenny? Same szukają śmierci.
Pan Tytus zachodził w głębokie nory i leje u dna stromych groźnych zwisów. Do płajów sępich, a raczej do lądowisk sępich, tam gdzie bieleją resztki kości, gdzie poniewierają się szczątki skór, włosienia i piór. Tamtędy, do najdalszych zakątków docierała śmierć puszczowa. Raczej, zajeżdżała sobie skądś, pewnie i cicho, szlakiem swoim, cesarskim. A za nią, z góry z powietrza nie mniej pewnie, nie mniej cicho — jej ciemni pomocnicy i sprzątacze — sępy. Przylatywały naprawdę nie wiadomo skąd, jakby z innego świata, bo tutaj na całym obszarze gór czeremoskich nikt chyba nie zdołał odkryć ich gniazd. Były to sępy siedmiogrodzkie, o skrzydłach opatrzonych w żałobnie zwisające firanki krepowe. Gnieździły się zapewne gdzieś w Rodnieńskich lub Marmaroskich głazowiskach, w skalistych wyspach górskich, dokąd nie dochodzą nasi myśliwi. Same sępy docierały wszędzie. Ostatecznie gdzie sępy uprzątną, tam szybko murszeją szczątki kości, sam las je pochłania i mech.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/146
Ta strona została skorygowana.