Myślał wtedy, że te góry nie mogą się skończyć. Rozwachlarzają się bowiem w przestrzeń falami coraz szerszymi, coraz łagodniejszymi. Nie kończą się ani na Podolu, ani na Węgrzech, ani na Wołoszczyźnie. Wciąż falują. Jak wielki nie kończący się korzeń w przestrzeń — coraz słabszymi węzłami fal w nią sięgają. Nie są granicą. I nie mają granic. Jak nie ma granicy korzeń wciąż prężący się, sięgający w głąb.
I dla niego nigdzie tu w górach nie było granicy, chyba śmierć.
Tu przypomnieli mu się wszyscy przyjaciele, wszyscy drodzy, których stracił. Nigdzie chyba, tylko tutaj, nie skłoniłby siebie do tego, by ich przepraszać bez poniżenia siebie, by do nich wyciągać ręce, nie ze strachu przed osamotnieniem.
Wytłumaczył sobie w końcu i zapisał, że „robił głupstwa“, bo chciał być nie sobą. I przestał robić głupstwa, bo postanowił być sobą.
Ucieczka od siebie przenosiła go kiedyś w przestrzeń. Odbicie ponowne z oddali ku sobie zawieszało go w pustce. Znów ciskał się w przestrzeń.
Zrozumiał w końcu, że nie do tego tęsknił, by tam w przestrzeni coś zrobić, uszczęśliwić kogoś czy zniszczyć, lecz aby siebie wyłożyć w nie-siebie.
Czekanie przeciągało się. Zanim przyszły rozstrzygające orzeczenia z Wiednia, jego krewni i przyjaciele odwiedzali go niepostrzeżenie, chcąc mu urozmaicić pobyt. I przewozili go z miejsca na miejsce.
Z kolei zamieszkał więc na razie jeszcze wysoko w górach, ale już niedaleko gościńca, na przełęczy, w Płosce, na plebanii, wśród stromych łąk sianokośnych z widokiem ku puszczom Jałowiczory.
Płoska wcale nie była tak mało zaludniona jakby się zdawało. Było to jedno z najludniejszych osiedli w górach bukowińskich. Lecz chaty były pochowane i zamaskowane. Toteż pomijając carynki i stogi, okolica niewiele różniła się od połonin i puszcz nad Jałowiczorą. I tu nie mniej był samotny w gościnie u młodego wikarego, którego mało widywał. Lecz