ze Spisza, a tu osiedli, polscy górale, w białych wełnianych obcisłych szamerowanych portkach, skrzydlatych guniach i płaskich kapeluszach. Ugrzęzłe w tłumach wehikuły nie mogły się z nich wydostać. Nie mieszali się z tłumem i nie zsiadali z fur Żydzi w czarnych jedwabnych chałatach, ogromnych pluszowych kapeluszach. Za poważni dla tego otoczenia i jacyś żałobni. Wokół nich dreptali i kręcili się inni Żydzi, szarzy, ruchliwi, zakrzykujący się wzajemnie głośno i złośliwie.
Buszowali po całym gościńcu i do wszystkich po kolei podchodzili Cyganie, odświętnie przystrojeni w granatowe żupany o cebulastych, srebrnych guzikach, jak gdyby oblepieni rzeszą obdartych i wysmarowanych dzieciaków. Stroili figlarne, pocieszne i szelmowskie miny, które czymś kusiły, coś obiecywały. Nie wiadomo co: co komu potrzeba, kupno czy sprzedaż, muzykę czy taniec, wróżbę czy tylko żart po prostu. Także ich kobiety, majestatyczne żebraczki, podobne królewnom, co za pokutę spadły na ziemię, snuły się, krążyły naokoło.
Panu Tytusowi ruch ten wydał się śmieszny i miły jednocześnie. Wszyscy pojęli widocznie, że podróż może się odbyć równie dobrze jutro albo za tydzień, chociaż jasne było, że podążają na jakiś targ czy odpust.
Ludzie ci wyszli przeważnie — jak tym razem pan Tytus — ze swych ustroni. A nikt by chyba nie zauważył w nich niepokoju, o którym mówił wikary, ani śladu obawy o jakieś prądy, o jakieś krążące wokół i czyhające złe zamiary. Czyż tak cieszyli się spotkaniem rzeczywistym? Czyż zapomnieli o niebezpieczeństwach, które czyhały w izolacji?
I wozy bynajmniej nie spieszyły się, nie usiłowały wyprzedzić pieszych. Czy to dla ulgi koniom, czy dla częstych a żywych narad, woźnice ciągle zsiadali z wozów i szli grupkami. Wyglądało to jakby cały transport więcej zależał od ich zsiadania niż od biegu koni. Tu i ówdzie piesi śpieszyli się nieco więcej. Co jakiś czas wyprzedzali wozy. Spotykali jednak znajomych, zagadywali się, zagradzali drogę jezdnym. Z kolei wyprzedzały ich najpowolniejsze wozy. Nagle jakiś dziarski starzec huculski — na siwym myszatym ogierze — w długiej szamerowanej kapocie, o włosach siwych, gęstych a tak długich, że sięgały poniżej ramion, nadmiernie uzbrojony w pistolety, galopem zjechał ze stromej ścieżki ku drodze. Koń spłoszony łoskotem kół, jak się zdawało, chciał skoczyć w dół ku rzece, po czym skręcił, poniósł jeźdźca, przeleciał w wyścigowym tempie wśród operetkowej paniki, która zakończyła się głoś-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/159
Ta strona została skorygowana.