szczelnie ule, jeden obok drugiego i jeden na drugim. W środku domu, wśród ułów, znajdowały się małe drzwiczki, z prawej strony pawilonu wbudowano spiżarnię dla Bukolina, a nad nią, na piąterku, znajdowało się jego mieszkanie. Tam przebywał przez cały rok. Ule grzały go, ule kołysały go do snu i budziły go. Szedł spać wkrótce po zachodzie słońca, aby hałasem nie przeszkadzać pszczołom. Z tego też powodu chodził w wysokich pilśniowych butach z miękkimi podeszwami. Jego codzienne ubranie stanowił długi ciemnofioletowy pluszowy szlafrok.
Gdy pan Tytus przyjechał na folwark, natychmiast zjawił się i powitał go dziadzio. Fioletowy szlafrok huśtał się zbyt swobodnie na wychudłej postaci. Wcale gęste włosy były białe, jak mleko. Oliwkowa cera pociemniała jeszcze bardziej, jak gdyby u Araba. Twarz dziadzia i ostra koścista broda, obciągnięte skórą, były koncertem zmarszczek. Pozostały tylko oczy. Te oczy — samo życie. Wypulały się jak macki, wyskakiwały z orbit. Ciekawe, promieniejące ciekawością, iskrzące się szyderstwem. Pan Tytus rozważał: bardziej — mądre? czy też bardziej szelmowskie, złośliwe?
— Ha, ha, ha — bełkotał i skrzeczał cieniutko dziadzio. — Tytus wernuty na ułej? A szo prynesty? Medu gołema?[1]
Potężny i zakręcony nos Bukolina, sekundując oczom w ciekawości, zakręcił się jeszcze bardziej w śmiechu.
Pan Tytus uroczyście prawie wręczył mu długą fioletowo-białą fajkę z cybuchem. Pamiętał o tym. Od dawna miał przygotowany podarunek dla Bukolina. Był to jeden z ważnych rekwizytów i dowodów jego nieustannej chęci powrotu. Nieraz, jeszcze w Ameryce, oglądał ją sobie.
Dziadzio podejrzliwie badał fajkę.
— Głady, raz moi gazdy prywyknuć k’tomu[2] — miał na myśli pszczoły. — No, chody Tytus do chaty.[3]
Wprowadził ich do pawilonu.
Brat Dionizy wyraził obawę co do zachowania się pszczół wobec obcych.
— Ne bój niczo — śmiał się staruszek — bżoła nie żena[4] ani nie sąd...
Pan Tytus i dziadzio w milczeniu oglądali się wzajemnie