pana Tytusa o podróżach, o przygodach, o Ameryce, o dzieciach i o interesach, przyszła kolej na dziadzia. Pan Tytus szczególnie dobrze rozumiał jego gwarę. Znów przesunęły się przed nimi: Armenia — Kaukaz — Syria — i Arabia. Góry, przeprawy wodne, piaski, karawany, seraje. I meczety i rozbójnicy kurdyjscy. I w końcu kościoły i nabożeństwa ormiańskie. I rodzice dziadzia, jego żona i dzieci... Bełkot dziadzia przechodził czasami w wykrzyki, w jakieś wyjące tony, wysokie piski. Ironia — w zadumę. Coraz trudniej było mu znaleźć słowa słowiańskie. Wciąż pokazywał coś palcem, jakby namawiał pana Tytusa, by tam gdzieś daleko coś zobaczył. Wygarniał z siebie całe życie, jakby wyciskał je, wydechiwał po raz ostatni.
— Meni tata kazała — ot jakby uczera: Abram! hajda Abram, to zrobyty tak a tak. I ja robyty — toczno! — Abram! tamto ne wołno! Nie! nie zrobyty nikoły! Potom, potom — haj! raz tata skazała: Abram! teper żeni. — I ja żeni.[1] — I tak wszystko! — Głady, Tytus, głady![2] ono tam, — ono tu, — ono poszło... oho!
Nazajutrz znów pewien Amerykanin zgłosił się do pana Tytusa. Był to dozorca sąsiedniego młyna, Herszko, czterdziestoletni Żyd, o atletycznej budowie, ubrany w szary miejski tużurek i wysokie buty. Przez grube szkła, ciemne i pełne oczy Herszka spoglądały pytająco, wyrażając badawczy spokój uczonego. Przed wielu laty pewien nauczyciel wiejski przezwał go Herkules. Miał to być złośliwy przytyk do imienia i do budowy ciała! Z czasem zapomniano o intencjach i nazwa się przyjęła. Lecz w opinii swej rodziny i swych współwyznawców ów Herkules nie nadawał się wcale do żadnych prac i w ogóle do pracy. Nadawał się na „pana“. Wysłano go więc do Ameryki: chce być panem — niech będzie panem! Po czterech latach Herszko wrócił do kraju. Pieniędzy miał mało, jednak ożenił się i zamieszkał w młynie. Trzymał krowy, konie i kilka psów.
Herszko przyszedł wraz z żoną, by powitać, by zobaczyć pana Tytusa. Za nimi biegł młody, miękki jeszcze wyżeł, dobrze utrzymany. Pan Tytus pamiętał, że niegdyś rodzina Her-