W jesień pogodną, gdy silny a ciepły wiatr się rozwieje od szczytów w Pokucie, wcale nie wróży to deszczu ani zmian.
Przygrywką zacznie sobie gdzieś północą, nad ranem już się wahadłem rozmachnie, koło południa coraz potężnieje na cały kraj. Nie psuje jednak modrej pogody, odradza ją nawet. Opary wymiecie, skraj nieboskłonu oczyści z kosmyków chmur, z zastygłych smug. Zawróci skłaczone mgły, pełzające od wschodu, od dołów, dolinami rzek: Pistynki, Luczki, Prutu, Czeremoszu. Jarami, bramą dniestrową wymknie się ku stepom i tam przepada.
I znów lśnią w ciszy, w cieple: Wierchowina, Pokucie i Bukowina falista.
I tak też było lat temu sześćdziesiąt w okresie Pokrowy, gdy Krzyworównia przygotowywała pamiętne swe gody.
Kogóż w tej porze skusi pójść na szczyty? Któż wówczas troszczy się o nie? I mało kto pomni, że tam jest wiatru kolebka. A tam się właśnie rozpętała burza, niepostrzeżona dla reszty kraju.
Z łona mgieł gęstych, co szczelnie obsiadły wał Czarnohory, wybuchał wciąż wicher. Gdy poryw uderzył, łoskot potężny grzmiał krótko, przysiągłbyś, że blisko piorun gdzieś się rozłuskał. Lecz huk ten wstrząsał górami, tonął w przepaściach, nawatowanych zaporą chmur, wchłonięty mgielną pustką, która go przedtem wytchnęła.
W chmurach, w wichurze trudzili się wszakże, nie wiedząc o sobie, niewcześni wędrowcy dwaj, wracający z węgierskiej strony.
Obaj podążali na wesele do Krzyworówni. Jeden, kłusownik, z ciężkim łupem myśliwskim zmykający z puszcz łużańskich, rad właśnie, że chmury go okryły, że wichura chroni go od spotkania. Drugi, niemłody już, bywalec jarmarków w Marmaroskim Szigecie, fatalnie uwiedziony wczorajszym ciepłem i pogodą, z trudem przedzierał się przez wichurę wraz z ko-