Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/173

Ta strona została skorygowana.

i widoczne ich ślady. Ileż warstw, ileż kierunków tych fal: z południa, od morza, ze wschodu, z zachodu. Skąd przyjdą nowe?
Ta granica dniestrowa, przesuwając rozległe wymiary przeszłości wciągała w wędrówkę inną z niewidzialnego w widzialność. Jak organy rozrodcze ciała sięgają w przyszłość, tak Dniestr i niewidzialną pępowiną sięgał w przeszłość i organem przyszłości. Ze wszystkich granic ta jedna — nie przestrzennie tylko odgraniczała — lecz sięgała do środka, unosiła poza siebie.
Takie były korzenie, miąższ, organy i granice królestwa nadziei, ziszczającej się, prawie zwycięskiej.
Utrwalone nie tylko rysy człowiecze i linie, lecz rytmy ruchów i porywy. Ten odlew nadziei nie tylko trwalszy był, nawet prawdziwszy niż piękne sklepienie czoła, niż ciemna a bujna czupryna, niż gorące, natchnione nieobliczalnością oczy Tytusa.
Patrzał na kraj jak gdyby na swoje dzieło. Jak na zadanie półwypełnione, chociaż przecież sam był tylko jego przejawem, a jego zgoda była spóźniona i nastąpiła po zupełnym bankructwie. Nieustannie odczuwał potrzeby iść okiem za liniami nadziei drżącej w wyrazie kraju. Jak ślepiec dotyka palcami drogich lub znajomych rysów, dłońmi chciał przejechać po liniach i rysach krajobrazu. I wejść w każdą rozpadlinę, w każdą fałdę, w każdy jar. Pocieszał się, że wędrówki te nie były już szukaniem bezwyrazowego przestworza, lecz budowaniem, kompozycją, wykończeniem rzeźby.
Miał rację od dawna: Siebie szukać należy poza sobą. I znaleźć.