W pierwszych dniach października, gdy pan Tytus wracał konno znad Dniestru ujrzał w oddali od drogi, która szła z południa, gęstą kurzawę. Nie osiadała. Ino wlokła się długo i niosła się chmurą ku stepom. Pan Tytus domyślił się, przynaglił konia. W osłonie kurzu zobaczył na gościńcu ciężką karetę zaprzężoną w sześć koni. Za nią podążało kilka powozów. Poskoczył koniem przez pola i niespodzianie dla jadących wypadł przez rów na gościniec. Pojazdy zatrzymały się. I zaraz w chłopięcych susach wyskoczył doń z powozu ktoś o potężnej tuszy. Był to brat Dyzio. Gdy tylko Tytus zsiadł z konia, Dyzio zasapany i poruszony ściskał go jeszcze serdeczniej i czulej niż przy pierwszym spotkaniu. Mówił wciąż przerywając:
— Rehabilitacja — sądowa, społeczna zupełna. I w prasie też: Wiedeń, Lwów, Czerniowce, Kołomyja, wyjaśnione wszystko. A wiesz chyba komu to zawdzięczamy.
Gorączka i czułostkowość Dyzia zawsze śmieszyły Tytusa. Przypomniał mu się dawny brat Dyzio, mały, niemal spuchnięty grubasek, kędzierzawy i trochę błazenkowaty z jelitami pełnymi pokarmu. I pełnymi uczuć. Choć powolny i na codzień bezwładny, zawsze koleżeński, zawsze przejęty nadmiernie sprawami starszego niewdzięcznego brata. W owe dawne czasy z wdzięczności za taką egzaltację, Tytus grzmotnąłby go w brzuch. I teraz coś ciągnęło go do tego starego odruchu. Miał co najmniej ochotę powiedzieć mu coś złośliwego. Lecz na to nie było już czasu. Ciężko obładowana kareta podjechała bliżej i stanęła. Otworzono drzwiczki i wysiadł z niej książę. Zanim zdążyli się przywitać, liczni goście z innych powozów wtłoczyli się między nich obu. Jeden przez drugiego wykrzykiwali co najmniej w pięciu językach. Było tam kilku krewnych, starzy przyjaciele i dawni sekundanci Tytusa. Wszyscy współdziałali w ostatnich staraniach księcia. Ściskali Tytusa i obracali go wokoło z hałasem. Pan Tytus dawał się ściskać, to opę-