z temperamentu nieco podobny do pana Tytusa. O jakie dwanaście lat młodszy od Tytusa nie miał dla niego tych względów słabości czy uznania, jakie mieli rówieśnicy. Nie szczędził mu przytyków, słów potępienia. Skończyło się na pojedynku, a od tego chorowity młodzian ciężko poraniony zmarł. Wszyscy obwiniali głośno Tytusa. Podróż do Ameryki przecięła te zawikłania. W ciągu lat uświadomił sobie Tytus, że jeśli jest ktoś oprócz ojca, dla którego warto było poświęcić życie (narażane przezeń nieraz tak głupio), to właśnie jedynie Giorgiu.
W wielkich srebrnych kandelabrach pełkotały grube żółte świece. Lamp naftowych w Płosce nie było. Od żaru świec było ciepło. Panowie siedzieli daleko od stołu, na starych wygodnych złotospłowiałych fotelach, misternie ozdobionych drewnianymi rzeźbami, rozmieszczonych swobodnie.
W blasku świec szafirowe barwy haftowanych postaci odbijały się żywo choć dyskretnie. Na hafcie unoszącym się nad głową księcia rozmarzona pasterka z rozwianymi srebrnymi włosami czytała książkę. Nad ramieniem pana Tytusa spoczywała czereda kędzierzawych szafirowych owiec. Dyzio trzymał rękę na hafcie przedstawiającym dorodną markizę. Tylko burmistrz Czerniowiec stał za fotelem. Trzymając ręce na fotelu dotykał nimi brzegu haftu, który przedstawiał piękny krajobraz: nad zielonymi pagórkami wschodziło słońce, z doliny unosił się srebrny dym, jak gdyby jakiejś ofiary. Mały, czupurny i właściwie awanturniczo-pedantyczny burmistrz Czerniowiec, imiennik i rodak poety z Czarnolasu, opanował na razie całe to towarzystwo. Rozprawiał o nowych planach rozbudowy miasta i kraju, a potem o coraz to wyższych materiach.
Naprzód wyciągnął z kieszeni mapę pokiereszowaną czerwonymi liniami i plamami. Położył ją na małym stoliku inkrustowanym złoconymi skrzydłami fantazyjnego ptaka. Objaśniał mapę: barwa zielona to teraźniejszość, czerwień to plany przyszłości. W istocie pod czerwienią przyszłości trudno było rozróżnić teraźniejszość. Nie ograniczał się jednak do Czerniowiec. Gdy już nasycił i jak się zdawało zadziwił słuchaczy,