światło od zwierciadła gościnności karczmy, grzała wszystkich i rozjaśniała atmosferę. Gościnność opłacała się nie tylko pieniężnie. Rozpraszała cienie, odsuwała je kędyś w noc. Nauczyły się jej dzieci, utrwaliły ją, jakby na przekór temu, co dumnie, choć w ukryciu ogłaszało się za najgłębsze, najważniejsze.
Należy tu jednak powiedzieć, że gospodarstwo dawno by się rozleciało i utraciło więź umiejętności i tradycji, gdyby nie trzymała go bez przerwy wiernie i niestrudzenie w swych niestrudzonych dłoniach matka Nachmana — Rojza. To był dobry duch karczmy, bez przesady mówiąc dobry duch Jaworowa. Umiała godzić małżonków, a raczej stwarzać czyny dokonane jako platformę do zgody. Mówiła jak najmniej, nie było jej prawie słychać. Czasem odezwała się cichym basem. Jej głównym organem porozumienia się był uśmiech, uśmiech stały, nie schodzący z twarzy. Ta rosła, nabita olbrzymka z domu wychodziła mało, po domu i podwórzach ruszała się powoli, rytmicznie, jak gdyby płynęła. Dniami i nocami warzyła kuleszę, miesiła ciasto, piekła pieczywo. Gościnność jej przewyższała niemal jej pracowitość. Gdy przyjeżdżali goście, ożywiała się Rojza, biegała, aż podłoga dudniła. Dawniej jeszcze, gdy żył mąż, gdy nie było synowej, szczególną pasją jej było nakarmić zgłodniałych, zmarzniętych woźniców, gdy całą karawaną wracając z głębi lasów lub udając się w lasy, stawali w karczmie. Stawiała przed nimi kopiaste mamałygi, złote i dymiące jak połoniny z wierchowiny puszczowej, gdzieś tam koło Łedeskuła i Łukawic, gdy latem po deszczu rozzłocą się w słońcu, gdy mgły i opary wstaną z jarów i rozprószą się pod uśmiechem słoneczka. Tutaj nad mamałygami uśmiechała się dobrotliwa gospodyni karczmy. Obok mamałygi stawiała potężne sagany z dymiącym mlekiem. Przypatrywała się chwilę z lubością, gdy zgłodniali woźnice zajadali z apetytem. Czasem przysiadła się, posłuchała nowin, pytała, czy jeszcze czego nie potrzeba, potem zadowolona znów szła do swojej roboty. Od takich biedaków nie brała wcale pieniędzy, bądź też, jeśli dopiero udawali się na roboty, machając ręką mówiła z cicha basem: „Nu, nu, dobrze, to potem — jak zarobicie.“
Nigdy nie miała czasu, robiła za wszystkich, także za służbę. W karczmie świeciło się, tak było czysto, choć ekskluzywnej obawy o rytualną czystość sama Rojza nie przejawiała nigdy. Jednak traktowała takie wymagania pobłażliwie, choć prawie ironicznie, należąc w tym całkowicie do sfery Żydów leśnych. Bo też nigdy nie wynurzała się z lasów i z gór.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/207
Ta strona została skorygowana.