Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/209

Ta strona została skorygowana.



III. RARYTAS
Profesorowi Sznejrsonowi
poświęcam w przyjaźni

Przed weselem wypełniła się karczma jaworowska. Przeróżne wehikuły i konie mieściły się jeden obok drugiego, nie tylko na brukowanym zajeździe, lecz także na podwórzu, w stajniach, w wozowniach i szopach. Drewniane galeryjki, biegnące wokół domu, obszerne gościnne izby, a nawet mniejsze prywatne, roiły się od ludzi. Rozdział klas gości nie utrzymywał się zbyt dokładnie. Prawie połowę stanowili przeróżni weselni woźnice i muzykanci żydowscy. Jedną z izb dużych zajęła właśnie muzyka kołomyjska wraz z pasażerami pojazdów bałagulskich. Tu już próbowano tańczyć. W rezultacie goście, unikający zbytniego rozgardiaszu, usunęli się do ogródka za domem, gdzie w cieniu wielkich buków stały ławeczki i stoliki.
Mimo przepełnienia, obsługiwano znakomicie, jak zawsze. Stary Wildhorn milcząc stał przy klatce szynkwasowej i prawie bez słów kierował przedsiębiorstwem. Rodzina jego uwijała się po pokojach, po izbach i ogródkach. Goście doborowi otrzymywali na żądanie różne przysmaki: marynaty z głowacic czeremoszowych, pstrągi z Rybnicy, wodę burkucką z malinowymi konfiturami, ciemny miód w plastrach i kawę ze śmietanką. Woźnice pili piwo, zakąsywali świeżą bryndzą. Do wszystkich wciąż sypały się białe bułki, niewyczerpane bułki, bułki. W całym domu pachniało bułkami, a na powietrzu pachniało otawą.
Nastrój był beztroski, wesele już tu się zaczynało. Oprócz samych gospodarzy karczmy każdy tu był gościem. Ten i ów był trochę zajęty — trochę tak jak bywają zajęte dzieci zabawą. Ten dosypywał koniom obroku, ów sposobił się do dalszej drogi, a że czasu było dość, więc jeszcze czekano na dokończenie gawędy i wyglądano nowych gości, którzy wciąż przybywali ze strony Kosowa.