tak długo, aż się dobrze przestraszył. A co do tej, ot, wzajemności i wdzięczności, to właśnie tamtędy zakręcamy.
— No to właśnie, niech Bjumenko sam dokończy — prosił pan Karolcio, popijając świeżą kawę — bo ja swoje o „panach“ już absolwowałem.
Bjumen certował się. Podano mu w lot nową bombę piwa, nowe bułki.
Stary śmiał się znów i tak zakończył:
— Stary ja jestem wagabunda, ale przyznam się panom, kolka mnie przeszywa, kiedy sobie nieraz, sam w nocy, pomyślę, jak ten Pinkas poszedł tamtędy w góry, w to pustkowie. Tam to on już był Rarytas! Oho! rarytas istny, kompletny. Tam nie tylko Żyd rarytas, tam w ogóle człowiek rarytas. Nawet zbójców nie ma, nawet wilków nie ma. Jeszcze w dole to jakieś bidne smereki kiwały się nad nim. Wyżej za nim pójść — nie poszły. Wyżej — gołe skały aż do nieba i już. Drapie się on na te skały jeden dzień i drugi. Już ta śmiertelna koszula mokra — no już i wyschła, stężała jak rogoża. A on nie umiera. Im wyżej, tym straszniej, bo widać — powrotu nie ma. Szedł tak kilka dni — kto tam wie, jak długo. Aż doszedł do wierchu, myślał, że odpocznie. A co mi to za wierch, parę kamieni ostrych jak noże, ani siąść ani stać nie ma gdzie. A dalej i wyżej znów sterczy taka góra iglasta, pełna lodu, choć kraj tam, powiadają, gorący. Idzie dalej — ale gdzie tam idzie! drapie się, sam podrapany, posiniaczony, poraniony. Nogi sobie powykręcał, ręce odmroził — tak to. — Ale się raz dobrze przestraszył, to się już nie boi, to mu wszystko jedno. Powoli krok za krokiem lezie, jak mrówka po ścianie. I nawet dobrze mu tam. Co? Śmiejecie się państwo, że świeże powietrze? Nie to, tylko może, że od wariacji ludzkiej daleko, od całej ludzkiej doli... No i nikt nie wie, jak długo tam się drapał. A tam na górze, o dziwo, równo było i przestronnie. Rozgląda się dalej i widzi coś jakby ślad ludzkiej roboty: kamienie ułożone równo, starannie niby stół. Przychodzi bliżej, oczom ledwie wierzy. Tam tak pisało po hebrajsku: że oto tu grób starodawny arcykapłana Arona. I napisane na kamieniu słowo wielkie, święte. A jeszcze tam coś tak pisze, że wolno by je wymówić takiemu, co tu przyjdzie... Padł na kolana do modlitwy, wzniósł oczy do nieba. I wtedy zobaczył gdzieś tam daleko, wysoko, głęboko w powietrzu coś takiego, na co on jeden miał oko. Oto wielka, groźna, straszna fałda zagięła się i wisiała nad Hiszpanią całą i nad światem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/221
Ta strona została skorygowana.