ry. Więził je, ściągał na się ulewy i burze. Chłonął deszcze, rozprowadzał wody ściekami i potokami, chował je po jarach, w lasach i mchach, a także w trawach bezkreśnych. Jaśniutką zielenią z dala świecił czasu spóźnionej górskiej wiosny. Latem drgał złotem dojrzałych traw — i długo jesienią. To znów tonął w mgłach, zapłakany deszczami. Zimą zaś lśnił bielą widzialny aż z dołów.
Na tysiąc metrów nad powierzchnię morza wznosiła się sama przełęcz, nie licząc grzbietów. W głównych liniach wał sfalowany był łagodnie. Ślady walk obu rzesz wodnych Czeremoszu i Rybnicy poukrywał starannie. Nie dozwalał hulać potokom i hukom. Trzymał je mocno w karbach sieciami mchów i gęstwiną smerekową poszywającą jary. Na połaciach słonecznych zboczy hodował jeszcze tęgie, kolumnowe bukowiny.
Dla przebycia przełęczy Bukowca ludzie od dawna wdzierali się w jary, psując je i nieustannie szczerbiąc na swój sposób. A szukając terenu równiejszego lub trwalszego, wykąsywali potężne bukowiny. Z czasem utorowała się droga kołowa, u dołu trudziła się jarami gliniastymi, po czym zawile krążyła, to pięła się w górę stopniami skalnymi, to staczała się jeszcze na dół, zanim dotarła do grzbietu. Z konieczności wciąż zmieniała się, wciąż szukała nowego traktu. Doskonaliła się bardzo powoli. Był to najdłuższy i najuciążliwszy przejazd górski dostępny dla wozów na całym obszarze ówczesnej Galicji.
Nieraz podróżni klęli Bukowiec, a gospodarze powiatu i dróżnicy lamentowali wprost, gdy nędznych, gliniastych a z trudem wśród jarów wykopanych części drogi w czasie ulew potoki używały sobie jako pobocznych łożysk, a wody dla igraszki, niemal wywracały mosty, porywały tamy i kaszyce. Biadali tak, niepomni, że ogałacając stoki z lasów lub zarośli, sami psuli wszystko i torowali drogę wodzie. I że dla zastąpienia starej obronności samego Bukowca i dla sprostania wodom, niezbędny byłby wysiłek nieporównanie większej miary. Toteż niespodzianek bywało niemało. Czasem któryś odcinek drogi, podmyty podczas nocy, na rano zawisł fantastycznie nad Rybnicą. Czasem droga popękała, rozwarły się głębokie szczeliny. Każdy krok był groźny. Kiedy indziej po ulewie „zasowa“ — półpłynna lawina błota — na wysokość chłopa, zjechała na drogę. Żaden koń, żaden człowiek nie przebrnąłby jej, żaden by z niej nie wybrnął. Pozostawało do wy-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/226
Ta strona została skorygowana.