czuwa jakiekolwiek cierpienie, jak gdyby wątpi, czy umiera naprawdę.
Naprawdę zaś muzykanci nie tylko wiatru się przelękli, nawet przed ciszą po wietrze radzi byli pod ziemię się schować. Jak zwykle ochłonęli prędko, chociaż nie puszczowi ludzie to byli, ani górscy. Gdy wiatr zwrócił się w inną stronę, już zaczęli wykpiwać się wzajemnie. Pokazywali sobie swoje pocieszne w przerażeniu miny. Zaśmiewali się nad tą zabawą.
Niedługo jednak śmiali się; tylko tyle, by pogrzebać nagły przestrach. Czuli, że wszelki hałas niesamowicie narusza uroczystość puszczy. Rodzi jakiś nowy lęk, głębszy, może lęk przed świętokradztwem.
Zasnąć już nie mogli. Dla ogrzania się dokładali do waterki. W jej blasku łyskały ciemne oczy, duże białka, świeciły srebrne pękate guziki na żupanach. W milczeniu, cichutko oglądali instrumenty. Gdy już je wydobyli, nie rozstawali się z nimi. Próbowali strun. Powoli wiązali tony: skrzypce z basem, skrzypce z cymbałami. Wichrem zbudzona wędrowna muzyka rozszeleściła w puszczy łostuńskiej, wsnuła się w nabożne granie wód górskich.
Tymczasem wianie zwróciło się ku północy. Wpadło do jaworzyny, na bukowinki. Usypało liści, wszystkie płaje wyścieliło suchym listowiem. Już galopowało bez przeszkód dolinami, już panoszyło się nad Żabiem.
A całe Żabie spało. Spoczywało największe osiedle w górach. Nie troszczyły się o wiatr uśpione chaty, umiejętnie poukrywane po stokach w zaciszach. Tylko nad samą Rzeką, na stromym brzegu, na zakręcie pod Głyfą, z daleka byś dostrzegł w domu pustelnika światełko zwrócone w stronę wiatru. Tam czuwał, jak zwykle po nocach, pan Władysław. Przeglądał wśród głuszy śpiącego świata pożółkłe papiery. Tak — zatopiony w tym, co dawno zamknięte, zakończone na zawsze — z natężeniem nadsłuchiwał szeptów przeszłości, wydalonej ze świata przestrzeni. Toteż on, przeszłości więzień, radośnie witał wiatr z Czarnohory.
Wiatr płynąc swobodnie otwartym łożyskiem Rzeki, całą siłą rozmachnął się na zwrócone ku Czarnohorze okna domku. Zatargał oknami, dmuchnął w lampę, z lekka poruszył nawet leżące na stole papiery. Więcej zrobić nie mógł. Zbudzony tym jedyny towarzysz pana Władysława, potężny czarny kot, zwany Kamiński, wskoczył na stół. Cierpliwie i ciekawie zaglądał
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/23
Ta strona została skorygowana.