swoim miękkim płaikom. Wyciąga tużnie nozdrza, kosztuje wiatru. Gdy zachodni wiatr od puszcz powieje, opuszcza łeb, daje mu jechać po kudłach. Gdy wiatr od wschodu od połonin i pastwisk — przystaje ciągle: słucha i wącha. Dla nas to nie tak dużo, dla niego to znaki jego i telegrafy. Jakiś pył dymu doleci, albo ludzki okrzyk czy skrzyp od koliby — to przypadnie do ziemi i przylegnie. — A gdy zapach chudoby — to polubuje się i raźniej naprzód pomyka.
Umiejętnie idzie swym szlakiem. Chadza sobie delikatnie. Zaledwie zakołyszą się te duże afiny wśród mchów. I jagódka nawet nie spadnie, tak uważa. Jak gdyby na to, aby nie zadzwoniły, tak jakby to były dzwonki. Chyba rosę strąci z mchów, a śladów nie widać. A dalej już gdzie ludzkie ścieżki, albo łazy chudoby, tam idzie ukosem, skacze w poprzek. Dobrze trzeba przypatrzeć się, by w błocie spostrzec odbite jego pazury i łapy. Czasem chłyśnie rosy, czasem zdrapie korę z młodej smereczki: possie sobie lepkiej smoły. Po drodze godzinami przesiaduje w malinach. Cierpliwie zrywa i zaśnie tam nieraz. Najłatwiej wtedy nań nastąpić. Czasem właśnie z tej samej familii młodziak-burzannik, taki niewypraktykowany jeszcze, ale tęgi niedźwiadek zaśnie w maliniaku, na próchnie gdzieś w cieniu. A tu przyjdzie pastuszyna, taki sam mądrala, natknie mu postołem na brzuch — jak skoczą oba, jak jeden fusznie, a drugi krzyknie — I obaj prysną w przeciwne strony — Zabawa!
I koło mojej chaty ów stary chadza sobie bujnymi mchami. Tam dawniej była puszcza. I tam mój ojciec dostał od Pana łatkę pola. I pobudował się. A tam dawny staroniedźwiedzi płaik. I nie zaczepiamy się wcale. Krów moich on nie ciekawy, bo dobrze wie, że to tutejsze. Czasami on mruknie, czasami ja mruknę. I tak już zawsze. Ale posłuchajcie, lubi goście, co się dzieje.
Idę ja tej wiosny gdzieś przed Petrem z Kosowa, jak zawsze z worem zboża. Już przebrnąłem Gadżyn. A to potok u nas, nie byle jaki: z machem rwie ze szczytów. Hula, że i bez ciężaru porwie człowieka. Ale moje nogi długie, ciężar niesie mnie, prowadzi jak kierma. Już zmierzch był, zza wierchów burza — to zamruczy, to błyśnie groźnie. I duszno było.
Nie patrzę pod nogi, dumam wciąż o tym Fudorze z Krzyworówni. Przedtem kiedyś dawniej przed dwudziestu laty sprzeciwiał się panom i do dziedzica strzelał z zasadzki. Po kryminałach się nasiedział, haj, dziesiątkami lat. W końcu sam
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/232
Ta strona została skorygowana.