dziedzic z biedy go wyciągnął, tak honorowo zgodę zrobił i już niby dobrze. Ale komu Fudor zaprzysiągł zemstę choćby za głupstwo, to zawsze wykonał. Coś z trzydziestu ludzi na tamten świat posłał. A zawsze niby że tamci go zaczepili. A to że podepchali się, a to że chcieli go zabić, to znowu że razem się popili. Jakoś on to umie. I do mnie coś się przyczepił. Ludzie ostrzegają mnie nie na żarty, ale cóż, ja w Krzyworówni bywam raz albo dwa razy na rok. A Fudor na wierchu mieszka, do wsi mało schodzi. I myślałem, że już zapomniał zwadę — a on na nowo się odgraża. Myślę wciąż o tym, pod górę z worem sunę, ciężko jakoś. A tu nadarzył się pniak wśród mchu. Rad zrzucam mój wór, zwalam go na pień, a pniak ten jak skoczy, jak nie ryknie, ouwa! To był „on“! Dałem mu tęgo po łbie miechem. Odtąd zabrał się niedźwiedź. Popsuła się zgoda. Nie chadza mchami. Porzucił swój stary płaik. — A może to znak jakiś niedobry?
Semienennyk znów podtrzymywał wóz, poprawiał wór.
— A wam co, gazdo? Żal? żeście go spłoszyli? — spytał któryś z mieszczan, idących za wozem Bjumena. — To przecież dobrze pozbyć się takiego potwora.
— Nie tak to dobrze — bo u nas — policji nie ma. Zgodą sąsiedzi jakoś się trzymają. I niedźwiedź i ja także.
Buk wierchowy ukazywał się na chwilę, wciąż daleki, wciąż nieruchomy. Po czym chował się za chełmami. Karawana mozoliła się pod górę i na dół, każdy wóz osobno, gdzieś w gąszczy w swoim jarze, na swojej stromiznie, jak człowiek sam ze swą dolą. Tylko tu i ówdzie po dwa wozy trzymały się razem. Nie było jeszcze gdzie zebrać się w jeden szereg. Gdy który wóz wynurzył się z gąszczy, rozpadliny lub zza zakrętu, z daleka witali jedni drugich. Dokrzykiwali sobie przez wiatr: „A co, myròm? Daj Hòspody!“ — Czasem w trudniejszym miejscu czy woźnica czy gość, czy panicz czy chłop, czy stary czy malec, kto mógł, wszyscy zbiegali się, brali się raźnie do podpierania wozu. Wiatr zalewał wszystkie zakąty jak fala morska. Niósł i przybliżał im całą przestrzeń Bukowca. A ludzi rozdzielał łoskotem. —
Razem z Semienennykiem, Bjumenem i Januńciem szedł niestary, może czterdziestoletni gazda Jurysko Krasijczuk. Szedł tuż przed swoim zaprzęgiem. A był to ciężki wóz górski, zaopatrzony w podwójny hamulec, na urząd podkuty, o potężnych dębowych czołanach czyli zwonach u kół, o żelaznych osiach, o żelaznym u nasady dyszlu. Ciągnęła go para niskich
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/233
Ta strona została skorygowana.