Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/234

Ta strona została skorygowana.

karoszy huculskich, rzec by można koni atletycznych, o szczególnie szerokich piersiach, a przy tym grzywiastych, gęstoszerstnych. Zamiast chomątów uprząż stanowiły szczelnie przylegające skórzane szleje, niklowanymi spoidłami połączone ze szlejami założonymi na zady końskie, z podbrzuszami, podogoniami. Ładunek wozu był okryty szczelnie, starannie owinięty płachtami, ściągnięty linami. Prócz tego leżały na wozie łańcuchy i liny zapasowe, na koźle zaś gruby kożuch z rękawami i liżnyki włochate. U boków wozu kołatały się na sztorc założone pochodnie ze smołą. Wóz zawzięcie trzymał się ziemi, a bardziej ważko niż którykolwiek dudnił niby daleki grom. Każdy szczegół wskazywał, że to wehikuł dla bezdroży, dla podróży dalekich, przygotowany do ryzyka. Jurysko miał dwa takie wozy, ulokowane — każdy o pół dnia drogi konnej od domu — w dwu przeciwnych kierunkach od swego wierchowego osiedla pod Wersałemem: jeden w Kosmaczu, drugi w Żabiem. Miejsca postoju obu wozów były to najdalej w góry wysunięte posterunki jakiej takiej drogi kołowej, także oczywiście pełnej wertepów, a miejscami niebezpiecznej.
Bo należałoby jeszcze przypomnieć, że pierwszy wóz wprowadził do Żabiego — ku wielkiemu zdziwieniu nie tylko gawiedzi, wyrostków i dzieci, lecz przede wszystkim ludzi starych — dopiero trzydzieści lat przed czasem, który opisujemy — gazda Semen Kraszewski, rzekomo szlachcic, który przywędrował skądś z daleka. Każde osiedle miało swego pioniera, który nieraz dostępną mu techniką sam „wymądrował“ jakiś wóz czy nawet pług. Samo zjawienie się takiego dziwa jak koło było zdarzeniem alarmującym. Pozostało przedmiotem wspomnień i opowiadań dla trzech pokoleń.
Z Kosmacza jeździł Jurysko dość regularnie do Kołomyi, bardzo rzadko na Węgry, z Żabiego zaś — do Kosowa, do Kut i daleko na Bukowinę. Konie dostosowane do wozu i do jazd dalekich, nie lękały się stromizn, wertepów ani przepraw wodnych. Brały się raźnie do każdego ciężaru. Gdy ciągnęły pod górę, napinała się ich lśniąca skóra, zdawało się, że pęknie. Nie bały się niczego, a stara, gruba i mądra klacz w obronie stada przed najgroźniejszym z niedźwiedzi zdobyła sławę bohaterki Wersałemu. Jednej tylko istoty na świecie Juryskowe konie, szczególnie owa doświadczona klacz, bały się przeraźliwie, do dzikiego szaleństwa. Jak upiora piekieł bały się parowozu i pociągu. Drżały przy ich dalekim odgłosie. Niesamowicie tocząc gały oczne, podejrzliwie, węszyły zapach dy-