mu węglowego. Był w tym niemal wstrząsający symbol bezkompromisowej nienawiści czy wykluczania się dwu epok — konia i maszyny. A w czasie wędrówek po trzech krajach jedynym w owych czasach miejscem na całej trasie, gdzie mogły napotkać ohydne dla nich widmo, był krótki przejazd przez gościniec z Peczeniżyna ku mostowi na Prucie. Tym gościńcem właśnie biegł tor kolejowy lokalki ze Słobody. Zazwyczaj przed pociągiem naprzód dreptał pospiesznie człowiek w mundurze kolejowym i wysokiej czapce cesarskiej. Rozpaczliwie machał czerwoną chorągiewką. Za nim z wielkim sapaniem i nieustannym ostrzegawczym a ogłuszającym świstem — który to doprowadzał górskie konie do obłędu — sunął krótki kwadratowy parowóz, sprowadzony skądś z londyńskich przedmieść. Mimo prawie wielkomiejskie pochodzenie nazywano go niewdzięcznie: samowar. Lub gorzej jeszcze: nocnik na kołach. Wlókł za sobą dudniący rząd ogromnych ciężkich baniaków czyli cystern lub równie długi szereg wagonów naładowanych drzewem bukowym. I właśnie raz zdarzyło się, że konie Juryska, pozostawione sobie jak zwykle, przy przejeździe przez ów gościniec wpadły w paroksyzm szaleństwa od samego widoku z dala krok za krokiem sunącej lokalki. Obróciły z miejsca w przeciwnym kierunku, porwały ciężki wóz naładowany drzewem i galopując przed siebie wpadły wraz z wozem na ścianę karczmy przydrożnej. Wybiły dziurę w ścianie, po czym popędziły dalej. Wywróciły w końcu wóz ze stoku, a porwane ciężarem spadającego wozu popadały same, poraniły się i omal nie zadusiły się w obcisłych szlejach. Trzeba było pospiesznie rozcinać rzemienie. To przedstawienie, z którego uśmiałby się niejeden pogodzony z cywilizacją koń, chrupiąc sobie spokojnie obrok tuż przy torze obok karczmy, było słynne w dziejach karczmy Weisera z Wierbiąża. Odtąd Jurysko, który dowierzał swoim koniom prawie jak sobie samemu, przy owym przejeździe ku mostowi na Prucie czynił rekonesanse, wymagające sporo czasu. Po czym nakrywał koniom oczy i uszy płachtami i wiódł je za uzdę. Poza tym jednym miejscem na całej przestrzeni Wierchowiny, Pokucia, Bukowiny i Rusi węgierskiej konie Juryska zawsze same szukały drogi, same odpoczywały, same znów ruszały. Przed zjazdem czekały na zahalmowanie. Gdy Jurysko raz zahalmował wóz, nie troszczył się oń więcej, mógł sobie iść z tyłu lub naprzód jak chciał.
I teraz wracał ze zbożem z Kołomyi. W tym wypadku jazda
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/235
Ta strona została skorygowana.