na Kosów była dlań okrężna, lecz wybrał ją, gdyż po drodze miał wesele.
Dołączył się do Bjumena, słuchał, czasem dorzucił jakieś słowo.
Sam Jurysko był to chłop czarnooki, o kruczych włosach, wysmarowanych masłem, zaokrąglonych zgrabnie ponad kożuchem. Jego wysoki, prawie sztywny kapelusz o kresach nadzwyczaj szerokich, ozdobiony był piórami orlimi i goturzymi, obwiedziony łańcuszkiem z pożółkłych kłów niedźwiedzi. I uzbrojony był Jurysko dostatecznie, dla wesela nawet nadmiernie.
Z kolei i on opowiadał o niedźwiedziach. Gdy zaczynał mówić, mrużył oczy wyzywająco jak aktor. Odbijał nadmiernie akcent każdego słowa, emfatycznie dzielił je na zgłoski. W przerwach, rozszerzając wargi ukazywał białe aż lśniące zęby. Trwał tak w zastygłym uśmiechu, wyrażającym jak gdyby nieustanną pogardę.
— Bywają różne niedźwiedzie — powiadał — tak samo, jak różni ludzie. I różny czas mają. U nas, od kiedy nasz ród wysoko pod Wersałemem siedzi, nie brakło ich nigdy. A tam zwierzyny leśnej starczyło. I chodzić miały gdzie. Dojeżdżaliśmy sobie z nimi po trochę jak to w puszczy. Lecz miejsca było dość: i dla nas i dla nich. I diedia to uznawał. I dido pokojnik mówił: „My swoje płaje mamy, one swoje. I swoje prawo“. O jedną cielicę gwałtu nie było. Za to padał jeden niedźwiedź i koniec. Z niedźwiedzicą wymijaliśmy się. Burzannikom, piastunom i niedźwiedziątkom nie było od nas krzywdy. Bo i Hospody mój! trzeba wam wiedzieć, co to za stworzenia pocieszne lube, te małe! Kiedy byłem chłopczyszem, zakradłem się do nich w puszczę pod Liśniów. Było lato. W taki ciepły dzionek jasny jak dziś. Zaszyłem się w lesie pod paprocie, zaryłem w ciepłą glinę leśną i leżę tam. Obok na pryłuczce bawiły się niedźwiadki. Las grał ciągle, od zachodu wiatr ku mnie szedł, nie mogły mnie zwęszyć. Jakże swawoliły! Naprzód długo patrzą na siebie, głupiutko jak dzieci, co się jeszcze nie znają. Potem skradają się chytrze, to mruczą, to warczą. Jedno ucieka, skoczy na drzewo, drugie goni za nim. Strąci jedno drugie z drzewa. To co na drzewie, szczeknie, jakby się śmiało, a to z dołu zapiszczy głośno. Potem mocują się, przewracają, wałkują. Potem do bajorka się potoczą razem, pluskają się w wodzie. W końcu w zgodzie liżą jedno drugie. Piastun wciąż kręci się jak durny. I on bawiłby się, a wciąż chodzi jak na
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/236
Ta strona została skorygowana.