warcie. Głową równo macha jak wół w jarzmie. A stara węszy wciąż, mruczy i szuka ziół. Albo czasem nagle, gdy któreś z małych zapiszczy, chlaśnie po pysku piastuna. Niby za to, że nie pilnuje.
I mnie zachciało się igrać z nimi. Gdybym tak mógł w skórę się ubrać i być jak niedźwiedź. Jeden z tych niedźwiadków śmieszny, wesoły, ruchliwy najwięcej dokazywał. Zaczepiał się z piastunem, zaczepiał się z matką. Położy się na plecach, tarza się, własne łapy gryzie i nagle skoczy, mruczy groźnie na swój cień. Najwięcej mi się spodobał. Zagorzało mi się, by mieć niedźwiedziątko w chacie. Wróciłem do ojca do koliby, na Kityłówkę i proszę: „Diedyku słodziutki, taki już czemny będę, wszystko dokładnie zrobię, co każecie, schwytajcie mi niedźwiedziątko, będę z nim spać. Może przystanie do ludzi. Iwaś się będzie nazywać.“ A ojciec na to: „To Boże stworzenie, swoje prawo ma od dawna, swoją rodiję. Dajmy mu spokój, póki nas nie rusza.“ Dido znów kiedyś powiadał takie słowo: że ród niedźwiedzi od ludzi pochodzi. Bardzo dawno jakiś chłop leśny żył tu samotny. I zatużył zanadto, do kobiety go ciągnęło. Zaniechał watry, przestał gotować, o ubranie nie dbał. Biegał po lasach. A z tej ciągoty — tak to w nim krew skipiała — kudły zeń wyrosły. I zdziczał. Potem już porwał sobie jakąś dziewkę. To jest bajka. Jednak kiedy pierwszy raz strzelałem do niedźwiedzia, durny byłem jeszcze. Zadrżała mi ręka. Nie. — Sumienie mi zadrżało: a może naprawdę jakiś chłop nieszczęsny, zaklęty w tych kudłach?
Ale w czasach ostatnich niedźwiedzie dobrały się nam do skóry. Jakby nam chciały chudobę wytracić, a nas wygnać. Może ich gdzieś ktoś przyparł zanadto, może rozmnożyły się zbytnio. I trzeba wam to wiedzieć, że u nas ścigać zwierzynę trudniej o wiele niż gdzie indziej.
Ten nasz kąt — te Grahity, te Wersałemy, to istne mogiły z kamieni. I powiadają ludzie, że to wielikanów mogiły z dawien dawna, z płyt i głazów pod chmury usypane. Kiedyś rosły, a teraz same umierają powoli. Coraz mniejsze, chylą się na dół ku grobowi. Spodem stara puszcza, a wierchem pustka, krostami zielonymi pokryte cykoty i gorgany. A machem tam można kości połamać, albo drugiemu na głowę płytę spuścić. Od każdego kroku sypią się płyty. Głos każdy rozchodzi się gęstą mownią, jakby gromada ludzi ze skał odpowiadała. Nawet od szeptu każdego ze skał wieje szeptanie rzęsiste. Zaraz zwierza ostrzega. Za to dla niedźwiedzi nigdzie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/237
Ta strona została skorygowana.