nie ma lepszych schowków. Najbardziej tam, gdzie lasu ostatki i próchno między głazami.
Zaczęło się od tego. Był u nas przez lata czarny buhaj Bahrij: groźny zwierz. Przejść nikomu nie dawał przez nasz gruń, gonił czy zwierza dzikiego czy psa. I nie daj Boże, aby człowiek obcy gdzieś z połonin od strony Hordja tędy zaszedł. Ojciec co prawda mówił, że ludzi od nas całkiem wypłoszył. I jeszcze puściej u nas, jeszcze ciszej, każdy obchodzi z daleka. Bądź co bądź Bahrij pilnował nas lepiej niż łaja psów gończych. Raz niedźwiedź jakiś, nietutejszy pewnie, bo Bahrija nie znał, wziął się do niego. Przyślizgnął się jakoś i skoczył bykowi na kark. A Bahrij z nim czwałem do lasu. Jak nim nie świśnie do jodły! Wcisnął go rogami w spróchniałą basztę jodłową, zmiętosił go. I trzymał bez przerwy pewnie tak z pół doby. Gdyśmy przyszli do lasu, już krew z niedźwiedzia uszła, nie żył. Tak to. Przyszedł jednak czas na Bahrija. Zjawił się niedźwiedzisko potężny, szendziwy-starzec widocznie. Naszymi płajami chadzał sobie codziennie. Nieraz dzień po dniu napadał na chudobę. Zmiarkował prędko kto tu jego główny wróg. Wziął się do Bahrija. Pierwszym razem Bahrij uszedł jako tako. Wywrócił się z niedźwiedziem na karku, uwolnił się odeń i zemknął do lasu. Poraniony, ze złamaną łopatką, z nogą uszkodzoną, buczał stamtąd przeraźliwie. Stryj Petrysko usłyszał z daleka i pobiegł za niedźwiedziem z rohatyną. Lecz siwuch nie myślał ustępować. Wyrwał Petryskowi rohatynę i tak go nią poczęstował po plecach, że ten upadł bez czucia nieprzytomny. Długo potem chorował w ciężkiej leży. I wybył z tego. Ale został mu już taki garb, jak dobra ćwiartka zboża. — Na razie odpędziliśmy niedźwiedzia. I biedny byk przyracykał do nas na trzech nogach z lasu aż pod chatę. Długo tarł szyją o ramię ojca. Mnie uszy lizał jak krowa cielęciu. Z cicha chrapliwie rochkał nieswoim głosem. Nozdrzami dmuchał jak parowóz. I ruszał nozdrzami — najdziwniej. Ot, mówić go skorciło choć chudoba. Tak skarżył się na dolę — groźny Bahrijko. Za kilka dni siwosz dał mu radę. Skoczył nań, łapami walił po karku łamiąc mu kości. Uderzał tak głośno, że z daleka słyszeliśmy jak gdyby jakie strzelanie. Okulawiony Bahrij czwałował ku lasowi. Zanim tam dobiegł, niedźwiedź — wciąż jadąc na nim — przegryzł mu grdykę. Padł Bahrij, a zanim przybiegliśmy z bronią, siwosz pociągnął gdzieś zabitego za sobą, nie znaleźliśmy nic prócz śladów. Teraz cała chudoba już była dostępna nie tylko dla tego niedźwie-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/238
Ta strona została skorygowana.