Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

dzia, ale i dla innych, które szły w jego ślady. I tak trwało to jaki rok prawie.
Próbowałem zasiadać na siwucha. Raz go dostałem pod strzał i to blisko chaty. Wtedy tak prędko skoczył ku mnie, że chybiłem. Pierwszy raz w życiu uciekałem przed niedźwiedziem. Już, już mnie dosięgał. By prędzej zmykać, cisnąłem strzelbę. A on tak ją strzaskał, że całe łożysko było do niczego. Śmierdziel czortowski!
Trudno w to uwierzyć, a nam się wtedy widziało, że ten stary siwuch to jakiś peredowoża czortowski od niedźwiedzi. Dał im znak — i wysypały się skądś, z jakiejś gaury piekielnej. I to różne. Wielkie i małe, czarne, brunatne i szare. Jeden — na przykład — do wieprza strasznego podobny. Inny, jeszcze potężniejszy — do smoka. Dzień w dzień, gdzie stąpić, gdzie kamieniem rzucisz — niedźwiedź się poderwie. Nawet gnojem niedźwiedzim czuć było naokoło carynkami. Gdy teraz sobie przypomnę, powiadam sam sobie: ahi! to chyba w gorączce ciebie, chłopie, bieda jakaś, biesica dusiła. I pokazywała ci takie widma niedźwiedzie.
Nauczyliśmy się prędko, jak dawni dziadowie — kiedyś przed stu czy dwustu laty — trzymać chudobę, na noc szczególnie, między dwiema a nawet między czterema watrami. Stajen większych u nas nie było. I nie było Bahrija. Na jego miejsce jedna tylko — jaka taka — pomocnica się podchowała. Ta oto gruba czarnucha, co tu wóz ciągnie: Smaha[1] się nazywa. Z nas siwoszowi rady nie dał nikt, ani przedtem ani potem. Nikt go nie uszkodził ani nawet nie zranił. A napadł raz na stado końskie. Skradał się naprzód, biegał naokoło i pewnie rykiem straszył. A Smaha jak go smahnie kopytami w zęby! I wysmażyła mu je, wybiła zęby. Smaha istna!

Tymczasem jakie szkody mieliśmy. Ile cielic, ile źrebiąt i koni młodych poszło niedźwiedziom na wikt. Niszczyły nam majątek. I jeszcze niechby — ale — i teraz serce boli wspomnieć... Z żalu śpiewankę ułożyłem za tą dwulatką najmilszą: Ptacha się nazywała, lotna jak ptak — Hòspody święteńki! Kraśna klacz, foremna i honorna jaka! Kara z białą grzywą, taką jak piana na huku — jak Doboszowy koń. Ale nie, bo łaskawa, oczy miękkie, śmiejące jak u dziewczyny. Tę by pokazać jutro dziedzicowi na weselu! A tak ją szpetnie rozszarpał niedźwiedź. Śmierdziel piekielny! Przysięgam wam, gazdo-

  1. Upał, zapał, zapalczywość (stąd „smażyć“).