i to bardzo, przypieka nas wiedzieć co dalej z niedźwiedziami i co z tym starym siwuchem. Co najciekawsze, tego nie powiedzieliście. Słuchamy, słuchamy, a wyszliśmy na durnych. —
— A tak, najkonieczniej prosimy, panie — przepraszam w honorże — Jurysku. To dla nas — proszę — pouczenie, i książka jest też taka —
— Co?! W książkach o naszych niedźwiedziach? Nie daj to Boże! — zaniepokoił się Jurysko. — Ależ tego nikt nie wie.
— Nie o waszych, tylko o polowaniach. A to pouczenie ważne — —
— Co za pouczenie? Czy kto się nauczy z czytania strzelać? I gonić po cykotach czy zaspach z mego gadania? A nu, panie majstrze godny, gadajcie mi tu przez cały Bukowiec i na dół aż do dworu, czy ja udam takie barwy jak na waszych garnkach, na waszych piecach.
— Dalibóg, Jurysku, nie kręćcie. Daj wam Boże zdrowie, Jurijku złoty!
Wszyscy zakrzyczeli Juryska, prosząc o zakończenie. Zapomnieli o wozach, otoczyli go, chwytając za ręce, za ramiona, za szyję: „gadaj, gadaj! hraj albo hroszi widdaj!“ Jurysko zatroskany opuścił głowę: „Co robić z wami? Samem sobie winien. Rozgadałem to, a teraz: gadaj, gadaj!“
— Haj, przykro to było i bardzo. Bo pomyślcie sobie: zima idzie, już i szron i przymrozki, i ślady niedźwiedzie widać. Staruch siwy chadza sobie dalej. Niedźwiedzie po płajach kręcą się, jak Żydki z panienkami po parku w Kołomyi. Ojciec milczy, nie dopytuje się.
Wreszcie — a była to Pokrowa jak wczoraj — jednej nocy od Czarnohory zaczęło wiać i huczeć. My, jak zawsze, pilnujemy na przemian to koło chudoby, to naokoło płaikami z łusznicami. Przewraca nas prawie wiatr. A watrę to dusi, to iskry rozpryskuje chudobie i nam w oczy. To znów tak się rozduje, rozpłomieni się watrzysko — lęcznie, że las zapali. A niedźwiedzie nie durne, pochowały się. Nad rankiem zwalił się śnieg. Ależ śnieg to był! Jakby cała groźna ława wiatrowa położyła się martwa na góry, w śnieg się zmieniła. No, dobra nasza — myślę. Ale wara chwalić się, bo kto wie co będzie. Zwołuję wszystkich, a jeszcze chłopaczek był — sługa, sierota z Sokołówki, Sokołàn go zwaliśmy. Przychodzi raniutko Sokołàn, ten umiał myszkować i strzelał nieźle, odważnie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/241
Ta strona została skorygowana.