Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/242

Ta strona została skorygowana.

— Jest — powiada — starucha siwego ślad! Tak jakby pan kołomyjski w kaloszach sobie człapał. Jest. Do zworu poszedł wodę pić, nie wymknie się.
Idziemy ku dołowi, obstępujemy zwór z czterech stron. Wszyscy czterej, Sokołàn także ze strzelbą. Cichutko, bez hałasu, jakby po mące albo po puchu gęsim. Czekamy. I nagle z trzaskiem z głębi sunie coś prosto na Sokołana. I nie jeden, słychać, niedźwiedź — ale ława niedźwiedzi łomoce. Przechodzą na drugi bok zworu, walą na Sokołana. A Sokołàn krzyknął tylko i nie strzela. Co tam? Skaczę ja do zworu, zjeżdżam na dół cykotami — bo śnieg jeszcze nie zamarzł — Matijesko za mną. Upadłem. Potoczyłem się jak kłoda. Już mi się zdawało, że nogę złamałem. Ale nie, wstaję. Nim doszedłem do Sokołana, niedźwiedź spóźniony przemyka się koło mnie, tęgi ale gładki jakiś. Buch! Położyłem go z miejsca. Patrzę bliżej, to burzannik. Zostawiłem go. Nabijam strzelbę — a to dość długo. Matijesko poleciał do Sokołana. I słyszę już, wymyśla mu.
— A ty szubieniczniku! Abyś spuchł, ty kulasie! Strzelec z ciebie? Ja ci — psem twoją duszę!
Matijesko-gorączka, wariat. Spłoszy mi siwucha. Przychodzę i ja. Sokołàn dostał coś za uszy i z nosa krew mu ciecze. Maże się i buczy. Jak ja tego nie lubię! Dobrze już zły, cicho pytam Matijeska: a cóż ty, panie bracie? Ty na Sokołana tu polujesz czy na siwosza? A Matijesko coraz głośniej paskudzi gębą: widzisz go jaki psi syn, mamę mu — luśnią! Puścił tę główną niedźwiedzicę z piastunem i trzema młodymi. Tę matkę-olbrzymkę!
— Puścił? Czemu? — pytam.
Matijko pokrzywiał się Sokołanowi: „Bo banno my sy zrobyło — powiada — mamu taj dity ubywati.“ Psiakrew, bajstruku wszywy sokołowski! Szkoda, że ci nie zdarła za to włosów z głowy. Miałbyś! Aby ci banno było!
Teraz zrozumiałem, że burzannik trzymał się niedaleko familii i matki i szedł osobno kilka kroków za nimi.
— No, idź do chaty, Sokołanie, i gaździe nie mów a nie płacz — powiadam mu. Bo to jakieś takie biedne z pokrzywionymi nogami.
Nim doszedł do nas stryj Petrysko, Matijesko już poleciał tym tropaszem, co go w śniegu utorowały niedźwiedzie. Świstam z cicha — niby gil — za nim. Gdzie tam, przepadł. W głowie mam wciąż tego siwucha, co w jarze. Ale biegnę, Mati-