jeska samego nie puszczę z jego głową durną. — A tu we mgle ślady kręcą się, zaledwie o kilka kroków widać. Matijeska ledwie mogę dogonić. Widzę go jak cień we mgle. A za nami gdzieś z tyłu człapie Petrysko. Nagle słyszę niedźwiedzia ryk i krzyk Matijeska. Strzału nie ma. Co sił dobiegam, a ta ogromna niedźwiedzica tuż nad nim stoi. Matijesko nie zląkł się. Nabrał raz i drugi garść śniegu i sypnął jej w oczy. Domyśliłem się: strzelba zdradziła. (Już potem dowiedziałem się: gdy leciał za śladami, kiście śniegu w gąszczu spadły na strzelbę, zamoczyły kapsle). A niedźwiedzica z mgły niespodzianie pierwsza go napadła. Biegnę ku niej, dość blisko już. Ona bez lęku sunie na mnie. Mierzę na komorę, kładę ją. Nawet nie oglądam. Trzeba by wracać do siwucha! A jeszcze mnie większa jucha wzięła na Matijeska. Ech, strzeliłbym mu śrutem w tyłek! Bo prawdę mówiąc — i teraz wstyd to powiedzieć! — czuło moje serce, że staruch siwy — oho-ho! już się wymknął. Odbiłem złość na niedźwiedziach. Idziemy dalej w dół za śladami. Każdy innym śladem. Potem słyszę strzał. Zapiszczało coś z mgły. To mały niedźwiadek — myślę. Potem strzał Petryska. Coś ciężkiego upadło. A może siwuch? Hospody! Modlę się do nieba: może Petrysko oddał mu za swe kalectwo? Skądże, cieszyłby się, wołałby! Tymczasem Matijesko zbliżył się do mnie z mgły, dopadł piastuna i położył go. Dopadłem i ja drugiego małego niedźwiadka. I przestraszony był i tak się oglądał jakby mnie pytał, czy to naprawdę czy to figle. A skąd takiemu wiedzieć co to śmierć. — Położyłem go z pistoletu. Lecę dalej za trzecim niedźwiadkiem. I już go dopędziłem. A ten jak zacznie jojczeć. Abym się z tego miejsca nie ruszył! Coś w szwabskim języku — jak te szwaby z Baginsbergu — ludzkim głosem wrzeszczał: joj-joj-joj! waj-waj-waj! Przypomniałem sobie tego niedźwiadka z Liśniowa, tego Iwasia co do chaty chciałem brać. Puściłem go wolno. Bieda cię bierz! do siwosza wracać. — Kupa durniów, capy, barany nie strzelcy — myślę, zły taki sam na siebie, żebym się kolbą po głowie palnął albo batogiem obił na goło. Petrysko kaleka, Sokołàn bidny, kulawy podarciuch. A najgorszy ten czort, ten Matijesko. Z głową wariacką, wciąż w niej dymi watra żerepowa. A jeszcze stawiał się. Pysznosraka taki! Pysznił się, że o! dobrze wszystko! Że bez niego uciekłyby niedźwiedzie.
— Co?! dobrze?! A dowbnią po głowie takiego! Ty hadyno! Siwucha mieliśmy i wypuściliśmy. Hòspody! spalę się ze wstydu. — Oj palnąłbym po łbie durnia, choć brat. Ale
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/243
Ta strona została skorygowana.