pamiętam o siwuchu. Wracam pod górę co tchu. Taki mokry jak z kąpieli. Lecę do jaru. Znalazłem w jarze ślady potężne. Dobrze mówił Sokołàn: jakby kalosz pański. Ślad poszedł w górę coraz wyżej, wyżej cykotami. Padałem, zsuwałem się na dół, posiniaczyłem się, poodbijałem kości. Cóż? On ma cztery nogi a ja dwie. Do nocy szukałem. Prze — padł!
Tego dnia zabiliśmy sześć niedźwiedzi. Petrysko zabił we mgle tego, co wyglądał jak ogromny knur, Matijesko piastuna i niedźwiedziątko, ja — burzannika, główną matkę i niedźwiedziątko.
Ledwo żywy wracałem do chaty a ze wstydem. Myślałem sobie przecie, zamelduję ojcu: siwuch gotów! A teraz co? Na szczęście nie było czasu mówić dużo. Trząsłem się, szczękałem zębami, położyłem się do pościeli w gorączce. I wyleżałem jakie dwa miesiące. Jakie mi tam zmory niedźwiedzie chodziły po głowie! I ten siwuch, czort śmierdzący z piekła rodem, zęby szczerzył i rechotał ze mnie. I to małe niedźwiedziątko po szwabsku ludzkim głosem jęczało. — Gdzieś na Nykoły byłem już duższy, wstałem z leży.
A koniec dziwny. Wierzcie albo nie. Siwuch przepadł na dzisiejszy dzień. I żaden niedźwiedź się więcej nie pokazał.
Na święty wieczór ojciec wyszedł z chaty. Otworzył drzwi na oścież. Według zwyczaju głośno zapraszał wszystkich. I wrogów także: wołał cesarza gromowego i burzę. I niedźwiedzia też wołał. Poczekał, pobył na dworze. Wrócił do chaty i powiada powolutku: — A przecie to akuratnie, panie bracie Petrysku i wy synkowie z tymi niedźwiedziami, ale — jakoś — zanadto dobrzeście się sprawili.
A ja na to:
— Oj, diedyku, dobrze nie bardzo — starego puściliśmy, drobiazg wyniszczyliśmy.
Ojciec kręcił się jeszcze tędy i owędy. Wrócił, siadł i rozgadał się:
— Com mówił, tom mówił, wtedy jak Ptachę ubił on, ot, zawsze człek powie za dużo — A za kogo jak za kogo, ale za ciebie byłbym przysiągł, że starego położysz, a drobiazg przepłoszysz tylko. A i tak dziwnie jakoś. Uszedł siwuch, a nie nasyła nam biedy żadnej... Ani on, ani żaden niedźwiedź już się nie pokazuje.
A Sokołàn, że to święty wieczór był, ośmielił się. Zęby szczerzy, śmieje się, widać do kogoś pije. I swoje powiada:
— U nich to gdzieś w rewaszach było zakarbowane od daw-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/244
Ta strona została skorygowana.