— Hej, to Dobosz widać był tak samo honorowy jak Krasijczuk.
— Taki jak ja? Ej, ja nie watażko, ale bym ich nie puścił przez przełęcz.
— Ot gadanie! To było półtorasta lat temu, wszystko było całkiem inaczej.
— A co? Półtorasta lat temu ten buk był taki sam.
Buk zagrał w wietrze, sypnął na nich liściem. Może tak samo jak przed półtora wiekiem. Mimo że był sam. Z daleka spod szczytu Ihreca dolatywał świr orłów: bijj, bijj, bijj!!
Dochodzili do źródła. Woda tryskała obficie, pieniła się w wietrze bujnie, jak grzywa konia Doboszowego. Spływała cicho rynienką jodłowego ciurkała. Potem zbierała się w potężnych, wydrążonych kłodach przeznaczonych dla koni i bydła. Semienennyk napił się wody z ciurkała i napoił konie Bjumena. Pouczył obcych, że trzeba pomodlić się za zdrowie i dobry byt tych zacnych ludzi, którzy z dobrej woli zrobili to ciurkało i te wodopoje. Zatem to chrześcijanie zdejmowali kapelusze, to Żydzi starannie nakrywali głowy do modlitwy. Ludzie modlili się, gdzie mogli. Cerkwi ani bożnic nie było na Bukowcu. A wciąż dzwoniło niewidzialnego coś w powietrzu z tej lub owej strony gór. Nieustannie przylatywały z daleka z wiatrem głosy dzwonów tak zabłąkane i ściszone jakby w głębiach powietrza zrodzone.
Karczmarz Szizel z Krzyworówni odezwał się po raz pierwszy. Wskazywał na źródło:
— Dobrze mówicie. Tu naokoło była puszcza. A tędy szedł płaj. Tak starzy ludzie powiadają. I z tego źródła — temu lat będzie ze sto — pił nie byle kto — sam Jékele zwany Prostak. Szedł sobie tędy, przywędrował z daleka, aż zza Dniestru. Był jeszcze wtedy chłopcem niedorosłym, szukał ksiąg Bożych w skałach. Chodził wszędzie sam, bez broni. I nie bał się niedźwiedzi ani zwierzyny żadnej. Ani ludzi. I czortów też się nie bał.
— To pewnie miał przy sobie jakieś zastawy molfarskie, czary jakieś zaszyte w koszuli, czy co? — zapytał Krasijczuk.
— Nie, skądże — to był Żyd chusyd. On szukał Boga. Jemu było wszystko jedno. Gdyby miał skoczyć do pieca ognistego — takiego jak w Słobodzie w kopalni — toby skoczył. On znał stare słowa — pierwowieczne. A jeszcze szukał tych samych słów w księgach, tych co tam w skałach. To dość. Był
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/246
Ta strona została skorygowana.