Przeciwników mu zbrakło. A tyś nigdy jeszcze nie miał z nim zwady, Krasijczuku?
— Ej, gdzie tam, ja nigdy, my ze sobą grzeczni, so-ło-deń-ki! Joj! jak słodko przemawiamy. W tym rzecz, ja — strzelec lepszy. I on to wie dobrze. A ty bez strzelby, bez pistoletów chodzisz, nawet bez kapelusza. Tylko: Sława Isu i Sława Isu. Strzeż się jego!
— Ależ to straszny kraj u was — trochę skrzeczącym głosem powiedział woźny sądowy Bujański, starszy człowieczek bez zębów, o rudo-siwych wąsach, mały, suchy, ubrany w długi pożółkły pudermantel. — A czy ten Fudor przyjdzie na wesele?
— Na pewno przyjdzie. Na panów psioczy a pilnuje pobratymstwa z tym jednym panem. Od kiedy mu dziedzic podarował jego sztuki i wyciągnął z kryminału — mówi, że przyjaciel.
— No, to Boże mój! Dla tego gazdy niebezpiecznie tam iść.
— Ależ, panie urzędniku, u nas to nie tak. Fudor już powiedział słowo, że przed weselem ani nie zabije Semiennennyka, ani nic mu nie zrobi. I może będzie się z nim witać grzecznie. Ale może będzie go drażnić.
— A to porządki! Niech was! No to trzeba do żandarmerii — zaperzył się Grabowiecki, wysoki, niebieskooki, jasnowłosy chłop, policjant miejski z Peczeniżyna. — Za czuper dziada! Kopniaka. I na posterunek.
Miejscowi wraz z Semiennenykiem śmiali się głośno.
— Oho-ho — takiego żandarma warto by za pieniądze pokazywać, który by brał się czuprować Fudora.
Starszy Abrum szybko i rytmicznie rozkładał dłonie, a potem znów je opuszczał bezradnie. Młodszy Abrum wstał i biegał naokoło coraz prędzej, tak zaniepokojony, jakby ów straszny Fudor już doń się zbliżał. Cienkim głosem wykrzykiwał: „ahi, ahi, a geszeft!“ Wszyscy zaczęli śmiać się głośno, więc Abrum oglądnął się raz jeszcze i uspokojony usiadł. I Chaimowi Brechływemu zrzedła mina. Opuścił głowę, wydął usta. Januńcio patrzył spokojnie i wytrwale jak zawsze. Wysilał myśl...
— Pewnie — niecnotliwym i — przepraszam w honorże — zbójom lepiej ustąpić z drogi. No, to słuchajcie, gazdowie. Niech gazda Semienennyk nie chodzi tędy. Albo — niech chodzi naokoło wierchami, jeśli mu potrzebne zboże.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/250
Ta strona została skorygowana.