— Ależ pane majstre lubyj! Chcecie mnie za życia zakopać w grobie? — zawołał głośno Semienennyk.
Januńcio się zachwiał:
— Jakżebym ja? dlaczego?
— A tak, pane majstre godnyj. Bo ja nie mam dzieci, nie mam braci, nie mam sióstr. Toż jak idę drogami-gościńcami dwa razy na rok, to wszystko naokoło: moi bracia, moje siostry, moje dzieci! A niech mnie zetnie Fudor, a ja nie będę obchodzić wierchami. Pół roku czekam nieraz na wędrowanie.
— A wiesz co, Semienennyku? — Krasijczuk rozsunął wargi i błysnął zębami zwycięsko. — W Riczce kosowskiej był taki ksiądz. Dobry starowina, nawet ludzi leczył. I bardzo wesoły. Mówił różne żarty na kazaniu. Ktoś — powiada — wali cię dowbnią po łbie, a ty nic, podstaw mu drugie lice. Albo ktoś na ciebie — mówi — z toporem zasiada, a ty mu właśnie bądź bratem. Otóż to niby takie ich pismo święte. A ty jak idziesz, Semienennyku-bidaku, drogami-gościńcami, to wszystko ci tam siostry, bracia, dzieci. A może byś ty te Fudorowe baby miał za siostry albo dzieci? Czemuż by nie?
— Nie wiem co ten ksiądz mówił, ale gdybym miał siostry, toby na pewno na mnie nie szczekały — odpowiedział prosto Semienennyk.
— No dobrze. Ale wasz pan dziedzic co na to wszystko mówi? I czemu pobratymuje z tym rozbójnikiem — znów zaskrzeczał woźny podnosząc głos. — U nas w sądzie — wyprostował się z pychą — jest rada na wszystko. A ci panowie, siedzą sobie po dworach i panują, tak sobie urządzają jakby nie było cesarza i porządku.
— W tym to i rzecz, że Fudor czasem jak zwierz dziki, a kiedy indziej honorowy, nie rozbójnik zwykły. Potrafi ograbić, ale i podarować. Zresztą dziedzic wszystko dobrze wie. I powiada: „Tak, to przynajmniej Fudor mniej szkodliwy, wstydził się czasem, ba, nawet nieraz chciał się pokazać. Bo jak z kryminaru się śmiał i śmierci się nie bał, a w dodatku kuty na cztery nogi, to jaka rada?“ — A może Fudor tylko tak probuje Semienennyka, czy cierpliwy, czy się nie przestraszy? Bo on i to lubi, taką zabawę —
Chaim Brechływyj mówił cicho, jak zniechęcone dziecko, które zrozumiało, że wpadło w coś niesamowitego. I już nie chce ani przykrej zabawy ani bolących żartów.
— Już mi się odechciało i wesela i zabawy waszej! Wy przyjemni ludzie, ale — na moją mamę — nie mieszkałbym
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/251
Ta strona została skorygowana.