pędził po ulicach, czasem maszerował i wykrzykiwał. A wnuczek bał go się i z daleka zmykał przed nim.
„Co ty za niebylice wygadujesz, serdeńko? — powiadam do wnuczka na rozum — wujcio zwariował?“ „A tak! zwariował: koński ogon i garnek na głowie (a to było właśnie szturmczako), krzyczał, nogami po kamieniach tupał — całkiem jak Zejłyk. I strasznie ostre miny robił. Ani razu nie zaśmiał się do mnie. Bu-u-u-u.“ Tłumaczęż ja i uspokajam. A tu ludzie przyszli i Bjumenko i Izraelici. I dogadują mu. „Nu, i ty będziesz żołnierz, synku! Ty policjantem masz być — ze szablą.“ A on jak wrzaśnie: „Nie potrzebuję, nie chcę być pociliantem, nie chcę wariować! Biedny wujcio...“
Pewny byłem, że miał gorączkę. Żałowali go wszyscy. Bjumen zaraz zaprzągł, wyjechaliśmy prędzej. Po przyjeździe do domu żona całą noc przesiedziała przy nim przy łóżku. Potem już nie chciał o tym mówić. I proszęż ja — mała głowa, a myśli. I nie tak głupio: niejeden odszedł od pracy, od domu swego. I — hejby zwariował. Potem już się nie ustatkował. Tak jak o tym Fudorze powiadacie. — — —
Z kolei bracia Lulejczuki brali się do swego dzieła, do fłojery. Byli oni bardzo do siebie podobni, jakby bliźniaki. Dorodni, smukli, wąsaci ludzie puszczowi. Chętni a spokojni. Nie odzywali się dotąd wcale, słuchali uważnie. A było w nich coś ze spokoju udałych wielkich wilków górskich. Procio to mierzył każdego mówcę oczyma, to spuszczał cicho oczy, jak cierpliwy wilk-myśliwiec zaczajony do skoku. A Petryko patrzył prosto w oczy, otwierając usta jakby kpiąco, jak młody, syty wilk, który jest ciekawski tylko i raczej chciałby się bawić niż napadać. Obaj bracia byli wystrojeni i mieli wszystko, co nakazywała ówczesna górska elegancja: sporo ciężkich rzeźbionych krzyżyków mosiężnych na szyi i nowiutkie pachnące świeżą skórą kieptarki, a pod kożuchami pasy nadmiernie wysokie, malowane pasy skórzane kupione gdzieś na Węgrzech. Za pasami stare wykładane perłową masą pistolety, a przez kożuch przerzucone po dwie prochownice kuliste w misterne wzory cyzelowane. Słynęli jako muzykanci i śpiewacy, dawniej tylko tym się zajmowali, grywając po weselach, po wieczorynkach, po tołokach i nabuwaniach. Ostatnio pracowali jako robotnicy leśni przy wielkich wyrębach. I oni wracali z Kosowa ze zbożem. Towarzyszył im młody skrzypek żydowski Hamer, który odłączył się od muzyki kołomyjskiej, bo nie chciał czekać w Jaworowie. Zwano go poufale Hamer-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/254
Ta strona została skorygowana.