także już powalone częściowo postawiono na nowo. O świcie znów balanse kiwały się miarowo, znów świdry raźnie waliły, a przy opuszczeniu do głębi szybu świdra czy „łyski“ polatywał przez kotliny i lasy zwycięski śpiew z wieży: „O hej-ja — hej-ja — gotów.“
Wichrowe zagony puściły się dalej Podgórzem. Naleciały na dwory w Kiedańczu i Sopowie. Tu porozwierały na oścież okna, tam wyrywały ramy okienne. Niepotrzebnie gospodarze nastawili budziki. Naokoło wszędzie stukało, dzwoniło, budziło. Wicher szastał się po pokojach, na wpół obudzone salony, przywykłe do przyjęć w świetle rzęsistym, gościły w ciemności niewidzialnych pląsarzy. Dreszczem przejmowały ich kroki zbyt ciche, szepty ledwie dosłyszalne, lęk krzesały zbyt głośne wiatrowe porywy, wiwkania junackie.
W Kołomyi-mieście tak trzaskało wywieszkami, a tak coś bulgotało jękliwie i lamentowało w blachach, jakby ze zduszonego gardła, że nawet strudzeni tarapatami wędrowni Żydkowie, śpiący w dusznych izdebkach właściciele i woźnice omnibusów — „bałaguły“, którym harce wiatrowe w którejkolwiek porze roku nie nowina — rzucali się i sami pojękiwali w kamiennym śnie, za każdym porywem wiatru. Wyrwał się przecie z pęt ciężkiego snu stary i mocny Bjumen, patriarcha woźniców. Obrócił się na drugi bok obok swej odwiecznej baranicy. Obudzony odetchnął z ulgą. Wiatr nie przeraża na wpół osiadłego koczownika. Dom jego w przestrzeni. Łożem jego stara baranica, którą wozi ze sobą wszędzie. Modlił się głośno, przykładnie. Po cichu podziękował Bogu, że można się zbudzić, że to tylko harce wiatru — kto wie jakie — ale tam, w Bożej przestrzeni. A nie to, co rozkłębi się, co rozjęczy się w niewoli snu, w duszy odciętej od świata, zabutelkowanej, zakorkowanej, a tak samotnej jak w ciągłym umieraniu.
Dolatywało i na Bukowinę falistą. Zajazgotało, zawyło przez chwilę, jak czarny gość-sczeznyk z Czarnohory. Rozczochrało lasy i sady, zaniepokoiło wody. I znów schowało się za Czeremosz. Rechotało wciąż stamtąd, z leckiego boku. I Bukowinie sen popsuło.
Zawróciło ku Dniestrowi. Buszowało, szurgotało jarami. Napadło i na stare dwory w Stanisławowie i Jezupolu. Dobijało się do tęgich murów, do dobrze dopasowanych okiennic. Senne dwory przyjęły to pogardliwie: niechże tam kolęduje pod oknami sobie samemu, pijany jakiś dziadyga, co nie w porę nocą się przyplątał.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/26
Ta strona została skorygowana.