podobne do ogrodowych, używane do ryzykownej kąpieli, mającej w razie potrzeby sprawdzić czy opłaci się leczyć chorego: czy chory ma żyć, czy i tak umrze sobie. Gdzie indziej, nieco wyżej rosły: samozełeń, służąca do wyrobu żółtego barwika, i użet dla wyrobu farby sinej, tudzież łabusztan nadający się do tępienia robactwa. Wśród maliniaków pomiędzy zeschłymi już łodygami malin, jak strzeliste świece świeciły, spiralnie wzdłuż łodygi kwitnące różowe dymniki. Za lada podmuchem rozsiewały pył unoszący się niby jasny dym.
Na otwartych stokach rosła pasza dla jeleni, szorstkie i sztywne foszczi używane dla wyrobu szczotek. A jeszcze wyżej, z dala od ścieżynek, niełatwo dający się znaleźć, a niemniej ważny dla dezynfekcji wyższego gatunku — par-zilje, skuteczny dla wyparzania czartów z nasieniem.
W szczerbie, przedzielającej Bukowiec, potok Waratyn stworzył swój mroczny styl różny od reszty Bukowca. Także wspomnienia o jarze Waratynu, czy to o burzach, powodziach i zasowach, czy o ludziach i ich przygodach, czy to w kronikach czy w aktach sądowych, czy w opowieści i pieśni zachowane — są smutne, mroczne, nieraz niesamowite.
Lecz w pogodę wody bohaterskiego potoku, który niemało ziemi spłukał, który tyle lawin gliniasto zniósł na dół, odradzają się i są przeczyste. Na dnie mrocznego jaru odbijają błękit. Pokornie szczęśliwe nucą sobie w zapomnieniu, napełniając głębokie baseny. To dzwonią z cicha w misach wygładzonych w skale, to śmieją się w małych kaskadach. Tyle naszumiały się, aby się przedrzeć do Czeremoszu, a teraz już się nie śpieszą. Tam koło Kamienia Żydowskiego, na skręcie pod drogą nawet najwidoczniej czekają: czyli przyjdą wędrowcy, tacy jak dawniej, kopać skarby, szukać ksiąg Bożych w skałach, słuchać odgłosów dzwonów rachmańskich, od ziem dalekich, od wschodu.
Słońce oświecało jak zwykle o zachodzie lewą stronę tylko, gdy karawana zsunęła się do jaru. A wiatr kołysząc i szarpiąc rozzłocone w słońcu wierzchołki strzelistych drzew, zaglądał sobie w dół i mącił co jakiś czas ciszę jaru. Czasem zaśmiał się poświstem, jakby popędzał biczyskiem powolną karawanę. Czasem przestraszył trzaskiem łamanego lub rzuconego z góry w przepaść drzewa. Czasem migając wiechciami oświeconych wierzchołków drzew, przejechał się błyskami po mrokach jaru, oświecił zaprzęgi i twarze, błysnął w oczach końskich.
Ciszę jaru wypełniała i mąciła obecność karawany. Wozy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/262
Ta strona została skorygowana.