w dole. Słychać było tylko głos Semienennyka, który upominał konie: „Haj, haj, dzieci, kędy tam! Gdzie leziesz?“
Jakby dla pocieszenia Palij przerwał milczenie. Mówił powoli, prawie tajemniczo.
— Widziałem coś u panicza po drodze. Patrzeć lubo i słuchać lubo! Jakie to delikatne: aryston się nazywa. Słyszeliście i wy pewnie po drodze? A mnie pokazał dokładnie jak to do wózka umiejętnie założone. W blasze twardej zęby jak w pile i dziury jak w tarce majsternie wydłubane. Nakręcasz jak zegar i zakładasz blachę. I potem samo się kręci. A stamtąd jak muzyka buchnie — kapela cała. Nie nasłuchałbyś się. Nie trzeba już zapraszać muzyki, płacić, traktować. Nie dbasz czy dzień czy noc, jaka pogoda, czy muzykanci przyszli. Siedzisz sobie z czeladyną, nakręcisz i masz muzykę. Ludzie już ci niepotrzebni.
— Ale to przecie ludzie zrobili — dorzucił Januńcio.
— Ludzie, i to uczeni, wszystko ludzie zrobili, dlatego za pieniądze można mieć wszystko.
Januńcio zainteresował się:
— Mnie wszelka majsterka korci bardzo. Ale tego bym nie potrafił.
— Jak dobrze zapłacą, człek wszystko potrafi.
— No, to zróbcie sami.
— A któż mi tyle zapłaci? — śmiał się Palij.
Bjumenko kiwał długo głową, huknął kilka razy: „Ha, ha!“
Odezwał się wreszcie:
— Panie gazdo Zełenczuku! Was słuchać przyjemnie. Wy lepszy jak ten arysztan, dalibóg! I patrzeć na was lubo. Nie wiedziałem, że tacy dziedzice są między gazdami. Ale uszom nie wierzę, że wy do Żydów przemawiacie — takie ot. Uczycie nas, że pieniądz i pieniądz i pieniądz. A sami macie tyle szczęścia w życiu, że niejeden Żyd dałby wszystkie pieniądze tylko za to, aby być Zełenczukiem. Przynajmniej przez rok. A tak. Byleby mu zostawili szabas i koszerne. Wy myślicie, że my ze szczęścia i z dobrej woli chcemy pieniędzy? My z biedy chcemy pieniędzy, my ze strachu chcemy pieniędzy. Czy wy myślicie, że to wielka przyjemność, że to życie? I ładny interes: zdrowemu zapatrzeć się na chorych i na zdechlaków. Toż właśnie, ha-ha-ha — Bjumen huknął tak potężnie, aż echo poszło po skałach. — Zamieniajmy się. — Bjumen wyciągnął dłonie. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A jakże — krzyczał Jurysko, wyzwolony tym żartem —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/269
Ta strona została skorygowana.