Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

Lecz dwory i mury nie wiedziały, co naprawdę działo się na świecie.
Aż gdy świt przyszedł, niebo odkryło i odkryła ziemia, że to sam kędziorny watażko o tchnieniu gorącym — czarnohorski wicher — przybył na gody Pani Jesieni. Skokami-prysiudami, arkanami-wirami rozhulał się. Tanecznie panoszył się nad całym krajem. Wyrwał go z kleszczy ciężkości. Przewiał w wichrową, w swoją dziedzinę, przemienił w inny świat — wietrzny-powietrzny.
Z daleka warzył się i kipiał, bliżej już toczył się jak morski wał, spadał nagle płachtą powietrzną. Zdawało się, że zniszczy coś i zdusi, nałamie drzew, poszarpie, porwie z sobą dachy, poroztrąca domy.
Gdy zaś ogarnął osiedla, orzeźwił je, kąpał i muskał. Oczyszczał powietrze, porywał do lotu, wymiatał troski. Łudził, że człowiek tak samo swobodny.
I sięgał jeszcze śmielszej gry: w igrzyskach światła uczestniczył. Nie tylko płonących barw Jesieni nie gasił, nie tylko stroił się sam wiatr w godowe barwy Dnia i Nocy. Wszędzie wiatrowe karby rewaszował i dosypywał nowych barw. Pląsając mieszał barwy w nowe stopy, w nowe desenie iskrzył.
O świcie widziano, jak czesał i mienił rozczochrane krwawo bukowe stoki. Rozchylając gąszcze, stalowymi pniami buków błyskał. A gdy strzałą wypadał z roztańczonych gęstwin, wydzierał z nich obłoki liści. Wpuszczał światłość do gęstwiny. Miótł przed sobą liście, cętkował nimi błękit. Sam zaszywał się w błękicie. Huczał okryty tonią błękitną.
Spadał na pola. Uganiając bez przeszkód polami podsycał przygasłe kilimy ściernisk, roztęczał je prawie. Szczebiotliwe gamy fłojer wiatrowych na źdźbeł tysiącach do nich dostrajał.
Spadał na wody. Rozmleczał pianą górskie wodospady — Huki. Podsycał ich gromkie szumy, lecz coraz zagłuszał je porywistymi chórami rozszumiałych kosodrzewin. Tańczących kosodrzewin odbicia w zielonych górskich jeziorkach mącił, pianą zalewając. Ciemne szmaragdy Szybenego jeziora osłoniętego uroczystymi lasami — kędzierzawił srebrnymi pręgami, lecz odbicia lasów w głębi nie naruszał. Czarną Rzekę rzeźbił w spienione puchary zielonego kryształu, a mleczność Białej Rzeki wciąż rozsnuwał w srebrno-łuską, przejrzysto-siną zasłonę. Rozpieniał też z lekka złotawe fale Dniestru. Na chwilę skłębił je, na chwilę wzburzył do burości. Najczujniejsze te fale dniestrowe, lecz cierpliwe, pokorne. Zaraz znów szeptały naj-