Nie czekając odpowiedzi zaciął konia. Pomykając swym inochodźcem nad samym brzegiem potoku, i zgrabnie wymijając wozy wyprzedził je prędko.
— Zdorow Semienennyku! — zawołał jeszcze z daleka.
Wszyscy żegnali go grzecznie i głośno.
— Grzeczne człowieczysko, nie ma co mówić — rzekł Semienennyk.
— Na pańską modłę, do panów go korci — odezwał się ktoś.
— A co? Nie wolno mu? Po świecie bywał, to mu trochę nudno z nami. I nie tak go korci, bo nie czekał.
— A, daj mu Boże zdrowie! A bo to prawda, że on do żony się śpieszy?
— Do żony, tylko kto wie do czyjej. Jak swoje drogie krople zażyje, to w każdym siole lubka... Ot ciężkie życie.
— Co kto lubi. Do miłowania nie ma siłowania.
I w końcu usłyszano z góry dudnienie. Jak gdyby w bajce, tak nieprawdopodobne w tym miejscu, ukazały się spoza zakrętu w wąskim skalistym jarze tęgie rosłe konie wraz ze starą szeroką karetą. Dwóch Hucułów prowadziło ostrożnie za uzdy oba konie krok za krokiem. Wypełniona niby unosząca cały ród arka, potężna kareta chybotała się jak gdyby na falach. Podtrzymywało ją w miarę możności dwóch ludzi. Uskakiwali co chwila na bok, gdy droga stawała się zbyt wąska. I wtedy kareta kołysała się nad samym brzegiem lub tarła błotnikami o skały. Niektóre panie w cichej rezygnacji zakryły głowy szalami. Pogotowie w karecie było utrzymane. Dach był otwarty, Pani Babcia, jak groźny wódz lub surowy kapitan statku, stała nad głową, a raczej równo z karkiem Semena. On jedyny nie lękał się zbytnio Pani, chociaż dobrze wiedział o osławionej tradycji (której nieraz doświadczył trochę niezdarny woźnica z Krzyworówni — Hawryło), że właśnie podczas zjazdu z Bukowca staruszka w razie niezdecydowania woźniców, zdecydowanym chociaż słabym kułakiem waliła ich po karku. Tym spokojniej zjeżdżał. A zjeżdżać nie można było ani szybko ani powoli. Z tyłu postępujące pojazdy nie tak sprawnie kierowane, stanowiły nieustanną groźbę dla karety. Po chwili stary i chudy lokaj o przyjaznej fizjonomii doszedł do ostatnich fur karawany. Rozglądał się długo, z troską. Patrzył to do jaru, to ku skałom a nawet ku niebu. Wzruszał ramionami i smutno rozkładał ręce. Miał postarać się, by ustąpiono miejsca Pani. I dokąd tu ustąpić? Na dół do potoku żaden koń z furą nie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/271
Ta strona została skorygowana.