Impuls, do dyskusji pochodził od powiedzenia Januńcia. W chwili gdy zbierały się do drogi bałaguły, Januńcio, wyrażając się z jeszcze większym trudem niż zwykle, postawił zebranym zadanie:
— Ładnie-ż by to było — mówił — proszę-ż w honorże pana sędziego i wszystkich, gdyby Izraelita nam dał nauczkę. — A to nieraz bywa, choć nam urojone, że my, Bóg wie co...
— O czym pan mówi właściwie, panie majstrze?
— Właśnie jak w procesie, proszę-ż w honorże pana sędziego. Gdyby się tak pokazało całkiem na odwrót, jak na początku. Co do tego — kto to naprawdę porządny bliźni i te nieprzyjacioły: na przykład proszę-ż — kto miłuje — Januńcio zauważył, że zagadał się i bałaguły odjechały. Na furze miał swoje rzeczy, piękne a delikatne prezenta własnej roboty dla panny młodej. Pozapinał starannie i obciągnął czamarę. Przeprosił wszystkich i oddalił się. Ale nie pobiegł za furami, lecz stąpał wielkimi krokami nadmiernie powoli i z godnością, pewien, że i tak dogoni wozy pod górą. Nagle ochocze dźwięki trysnęły i rozdrgały się przed zajazdem. To muzyka kołomyjska wyszła, by pożegnać Januńcia. Grano melodyjkę kujawiaka, a ten i ów podśpiewywał słowa, które powoli rozszerzyły się na całą karczmę: „Wypił! wypił! nic nie zostawił. Bodaj go, bodaj go Bóg błogosławił!“ Chociaż Januńcio nic nie wypił prócz wody sodowej, odchodząc dziękował z daleka poważnym ukłonem za toast.
Januńcio już pewnie kroczył mrocznym jarem Waratynu, gdy — w kilka godzin później po dobrym obiedzie i przy kieliszku — przypomniano sobie w karczmie, zrazu na wesoło, jego opinie.
Młody adwokat Haczewski ze swadą i z czarującym uśmiechem nieco lekceważąco, zgadując intencje majstra Januńcia odpierał je:
— Majster zapewne sądził, że to pouczenie co do właściwej miłości nieprzyjaciół. A jest całkiem odwrotnie. Tak jak to nam właśnie doskonale uwydatnił Karolcio: to wszystko satyra. I słusznie. Miłość nieprzyjaciół może być sobie oczywiście przykazaniem — tradycyjnym dla kogoś, kto wyrzeka się życia, dla żywych jest niemożliwa. Nieprzyjaciel to ktoś z kim się jest w walce, co najmniej który walczy z nami. A my nie chcemy mu się w czymś poddać. Więc co właściwie mamy w nim kochać, o ile jest nieprzyjacielem? Musimy go zwal-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/278
Ta strona została skorygowana.