słodziej, nie rozhuśtały się szumem oburzenia ani walki. I wciąż ciepło naszeptywał wiatr w nadbrzeżnych kukurudzach i trzcinach zszarzałych. Zgasłą ich szarość złocił w odbiciu dniestrowym podwójnym ruchem: ukłonami czubatych łodyg i tańcem samych wód.
Jak ogar nurtując w trawach połonińskich goni sarnę, tak wiatr uganiał się za światłością. Oboje niewidzialni, on zanurzony, lecz zdyszany, ona strzelista, lekka tanecznica. A przecie o zmroku w trawach wysokich połonin kąpali się oboje: duch-wiatr i złoto-cielesna światłość. Zakołysała połonina morzem trawiastym, okryła falą oblubieńców.
Wieczorem i nocą w miesięcznej poświacie jedną stopą w przestrzeni tańczył, drugą w tajemnicy. Barwy drzemały, cienie i szepty wynurzały się z głębi tajemnicy. Na progu przestrzeni wahały się cienie, ku tajemnicy wracały szepty. Tylko szumy wędrowały raźnie szlakiem poświaty miesięcznej.
W skarbnicach jesieni czekały nań dawno gotowe do lotu nasiona: wszystkie pyły i ziarna tajemnic łąkowych, tajemnic leśnych. Na gody czekały, na skrzydła. Rozskrzydlał je ciepły wiatr, unosił pląsalnie, a sypał niby od niechcenia, niby tak sobie, dla zabawy wiatrowej. Tak dniem i nocą, zasiewał świat, on igrzec niebieski, a przecież Gazdowskie dziecko, siewca z Rodu siewców.
Niewidzialnie, najciszej dopełnił godów jesieni. Dla tych tajemnic wcale nie szukał osłony w ciemnościach, także w świetle zataił je przed całym światem, przed okiem słońca nawet. A gdy spoczęły nasiona w ciemnych łonach, wiatr spoczął na łonie, które go posłało.
Przez dwa dni takie igry rozigrywał, takie świętował gody. Napoił się wszystkim, wszystko grą wichrową rozegrał. I ucichł.
Gdzież był naprawdę, któż go widział? Zacichł jakby go nigdy nie było. A któż powie, że go nie było. Świątecznie uścielił listowiem wszystkie drogi i przywiał gości weselnych na dziedziniec w Krzyworówni.
Odwiedziliśmy szlaki wiatrowe, podążmy teraz szlakami ludzi.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/28
Ta strona została skorygowana.